Beatrice stała obok niego, nerwowo skubiąc kołnierzyk jadeitowej jedwabnej bluzki, którą narzuciła na swój czarny kostium kąpielowy. Chociaż do mieszkania wkradało się już zniszczenie i nieład, Beatrice wciąż zawzięcie dbała o swój wygląd. Podczas kilku poprzednich odwiedzin Keransa siedziała zwykle na patio albo przed lustrem w sypialni, mechanicznie nakładając na swoje ciało nie kończące się warstwy patyny, jak niewidomy malarz, który wiecznie poprawia ledwie pamiętany portret z obawy, że kiedy w końcu przestanie malować, zapomni go całkowicie. Beatrice miała zawsze nieskazitelnie ułożone włosy oraz wytworny makijaż na ustach i powiekach, ale jej nieobecne, osamotnione spojrzenie nadawało dziewczynie woskową, połyskliwą urodę plastikowego manekina. Teraz jednak zdawała się nareszcie poruszona.

– Co to za ludzie, Robercie? Przeraża mnie ten człowiek w hydroplanie. Żałuję, że nie ma z nami pułkownika Riggsa.

– Riggs znajduje się już tysiące mil stąd, o ile w ogóle nie dotarł tymczasem do Byrd. Nie martw się, Bea. Ci ludzie wyglądaj ą może na piratów, ale my nie mamy nic, czego oni mogliby od nas chcieć.

Do laguny wpłynął duży, trójpokładowy statek kołowy, wyposażony w koła łopatkowe na dziobie i rufie. Posuwał się wolno w kierunku trzech łodzi, cumujących zaledwie kilka jardów od miejsca, gdzie stała przedtem baza Riggsa. Statek załadowany był sprzętem i rozmaitymi towarami, na pokładach leżały potężne bele tkanin i owinięte płótnem maszyny, tak że na śródokręciu pozostało tylko wąskie przejście szerokości sześciu cali.

Kerans domyślił się, że jest to pływający magazyn grupy, i że podobnie jak większość korsarzy, włóczących się wciąż po równikowych lagunach i archipelagach, ludzie ci plądrują zatopione miasta, kradnąc ciężki sprzęt specjalistyczny, jak na przykład generatory prądu, aparaturę sterowniczą i inne urządzenia, które władze poszczególnych krajów musiały z konieczności pozostawić na miejscu. Oficjalnie podobne kradzieże zagrożone były wysokimi karami, ale w rzeczywistości urzędnicy bardzo chętnie i hojnie płacili za ocalony sprzęt.

– Patrz!

Beatrice chwyciła Keransa za łokieć. Wskazała stację badawczą, na pokładzie której stał rozchełstany, potargany doktor Bodkin, machając powolnymi ruchami do marynarzy na mostku statku kołowego. Jeden z nich, nagi do pasa Murzyn w białych spodniach i czapce z daszkiem, krzyczał coś do niego w odpowiedzi przez megafon.

Kerans wzruszył ramionami.

– Alan ma rację. Mamy wiele do zyskania, ujawniając się. Jeśli im pomożemy, wkrótce odpłyną i zostawią nas w spokoju.

Beatrice zawahała się, ale Kerans ujął ją pod ramię. Hydroplan, pozbawiony już eskorty aligatorów, wracał teraz przez centralną lagunę, podskakując lekko na wodzie i rozsnuwając za sobą malowniczą smugę piany.

– Chodź. Jeżeli zdążymy zejść na dół, ten człowiek pewnie zabierze nas na pokład.

Rozdział VIII. Człowiek o białym uśmiechu

Strangman, mężczyzna o przystojnej, ponurej twarzy, przyglądał się im z mieszaniną podejrzliwości i rozbawionej pogardy. Wyciągnął się pod chłodną markizą, ocieniającą pokład rufowy statku zaopatrzeniowego. Był teraz przebrany w świeży biały garnitur, którego jedwabista powierzchnia odbijała złocenia renesansowego tronu z wysokim oparciem, wyłowionego zapewne z jakiejś weneckiej albo florenckiej laguny i stwarzającego wokół dziwnej osobowości tego człowieka aurę niemal magiczną.

– Motywy pańskiego postępowania wydają mi się bardzo niejasne, doktorze – zwrócił się do Keransa. – Ale może pan sam porzucił już nadzieję, że uda się je panu zrozumieć. Nadajmy im zatem miano totalnego syndromu plażowego i na tym zakończmy sprawę.

Strangman pstryknął na stewarda, stojącego w cieniu za jego plecami, i z tacki z przekąskami wybrał sobie oliwkę. Beatrice, Kerans i Bodkin siedzieli półkolem na niskich kanapach, na przemian chłodnych i rozpalonych, w zależności od tego, kiedy uszkodzony klimatyzator zmieniał raptownie zasięg swego działania. Na pół godziny przed południem laguna była już ognistą misą, a rozproszone światło zasłaniało niemal wysoki blok mieszkalny na przeciwległym brzegu. W piekielnym upale dżungla pozostawała nieruchoma – aligatory kryły się nawet w najmniejszym skrawku cienia, jaki tylko udało im się znaleźć.

A jednak na jednej z łodzi krzątało się kilku ludzi Strangmana. Wyładowywali ciężki sprzęt do nurkowania pod nadzorem potężnego, garbatego Murzyna, ubranego w zielone bawełniane szorty. Wyglądał jak olbrzymia, groteskowa karykatura człowieka. Od czasu do czasu zsuwał z oka przepaskę i krzykliwie wyzywał ich od ostatnich, a wtedy w parującym powietrzu niosły się zmieszane przekleństwa i jęki wysiłku.

– Niech mi pan jednak powie, doktorze, kiedy ostatecznie zamierza pan stąd wyjechać – naciskał dalej Strangman, najwyraźniej niezadowolony z odpowiedzi Keransa.

Kerans z wahaniem zastanawiał się, czy powinien podać jakąś datę. Czekali godzinę, zanim Strangman się przebrał, po czym Kerans powitał go w imieniu swoim i swoich towarzyszy, usiłując wytłumaczyć mu, dlaczego pozostali w lagunie po odjeździe Riggsa.

Wydawało się jednak, że Strangman nie chce albo nie umie poważnie potraktować ich wyjaśnień, przechodził bowiem gwałtownie od zdumienia nad ich naiwnością do ostrej podejrzliwości. Kerans przyglądał mu i się uważnie, nie chcąc wykonać choćby najbłahsze-go fałszywego ruchu. Kimkolwiek Strangman był naprawdę, z pewnością nie był zwyczajnym korsarzem. Statek zaopatrzeniowy, jego załogę i ich kapitana przenikała jakaś niezwykła atmosfera grozy. A Keransa niepokoił szczególnie Strangman ze swoją blado uśmiechniętą twarzą, której surowe rysy wyostrzały się jeszcze, kiedy uśmiechał się drwiąco.

– Właściwie nie rozpatrywaliśmy w ogóle możliwości wyjazdu – powiedział Kerans. – Myślę, że wszyscy chcemy pozostać tu jak najdłużej. Mamy niewielkie zapasy.

– Ależ, szanowny panie – odparł Strangman. – Temperatura na tych terenach podniesie się wkrótce do blisko dwustu stopni. Cała planeta powraca pędem do czasów epoki mezozoicznej.

– W rzeczy samej – wtrącił się Bodkin, budząc się na chwilę z zamyślenia. – A o tyle, o ile sami jesteśmy częścią tej planety, my także powracamy w przeszłość. A tu jest nasza strefa przejściowa, tutaj na nowo asymilujemy się do naszych biologicznych początków. Dlatego postanowiliśmy tu pozostać. Żaden inny ukryty motyw nie istnieje, panie Strangman.

– Oczywiście, że nie, doktorze. Całkowicie szanuję waszą szczerość. – Na twarzy Strangmana krzyżowały się oznaki zmiany nastroju, przechodzącego kolejno od irytacji, sympatii i nudy aż do obojętności. Przez chwilę nasłuchiwał, jak jego ludzie pompują na łodzi powietrze, a potem zapytał: – Doktorze Bodkin, czy jako dziecko mieszkał pan w Londynie? Zapewne zostawił pan tu mnóstwo sentymentalnych wspomnień, na przykład wielkich pałaców i muzeów… Czy może jedyne pańskie wspomnienia pochodzą z okresu przedmacicznego?

Kerans uniósł wzrok, zdumiony łatwością, z jaką Strangman opanował żargon Bodkina. Zauważył, że Strangman przenikliwie obserwuje nie tylko rozmówcę, lecz czeka także na reakcję ze strony jego albo Beatrice.

Ale Bodkin wykonał jedynie nieokreślony gest.

– Nie, obawiam się, że nic nie pamiętam. Niedawna przeszłość mnie nie interesuje.

– Wielka szkoda – zauważył figlarnie Strangman. – Wasz problem polega na tym, że tkwicie tu od trzydziestu milionów lat i spoglądacie na świat z niewłaściwej perspektywy. Tracicie mnóstwo z przemijającego piękna życia. Ja na przykład jestem zafascynowany niedawną przeszłością. Skarby epoki triasu nie mogą się równać ze skarbami ostatnich lat drugiego tysiąclecia.

Strangman oparł się na łokciu i uśmiechnął się do Beatrice, która, siedząc z rękami dyskretnie zakrywającymi nagie kolana, przypominała mysz obserwującą okaz wyjątkowo dorodnego kocura.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: