– A pani, panno Dahl? Wygląda pani nieco melancholijnie. Czyżby dopadła panią choroba lokomocji czasowej? Na zakrętach chronoklastycznych? – Zachichotał, ubawiony swoim celnym dowcipem, a Beatrice odpowiedziała cicho:
– Jesteśmy trochę zmęczeni, panie Strangman. A zmieniając temat, to nie podobają mi się pańskie aligatory.
– Nie zrobią wam krzywdy. – Strangman rozparł się wygodnie i obrzucił całą trójkę badawczym spojrzeniem. – Wszystko to jest bardzo dziwne. – Rzucił przez ramię jakieś burkliwe polecenie stewardowi, a potem zmarszczył brwi i pogrążył się w zadumie.
Kerans zauważył, że skóra na jego twarzy i dłoniach była niesamowicie biała, pozbawiona najmniejszych nawet śladów pigmentu. Silna opalenizna Keransa, podobnie jak Beatrice i doktora Bodkina, niemal nie pozwalała go odróżnić od negroidalnych członków załogi Strangmana. Subtelne różnice pomiędzy mulatami i kwarteronami zniknęły. Jedynie Strangman zachował pierwotną bladość skóry, której barwę podkreślał jeszcze jego biały strój.
Podszedł do nich Murzyn o nagim torsie, w czapce z daszkiem na głowie. Z jego potężnych mięśni ściekał strumieniami pot. Mierzył blisko sześć stóp wzrostu, ale niezwykła szerokość jego barów nadawała mu przysadzisty i zwalisty wygląd. Okazywał swojemu przywódcy szacunek i posłuszeństwo, Kerans zaczął się zastanawiać, w jaki sposób udaje się Strangmanowi zachować autorytet w grupie i dlaczego załoga bez szemrania akceptuje jego szorstki, grubiański ton.
Strangman sucho przedstawił im Murzyna.
– To jest Admirał, mój bicz i prawa ręka. Jeśli będziecie czegoś ode mnie chcieli, a mnie akurat nie będzie, zwróćcie się do niego. – Strangman wstał i zszedł z podwyższenia. – A teraz, zanim nas opuścicie, pozwólcie, że zabiorę was na krótki spacer po moim statku skarbów. – Podał galanteryjnie ramię Beatrice, która przyjęła je nieco bojaźliwie, bo oczy Strangmana zalśniły drapieżnością.
Jak przypuszczał Kerans, statek zaopatrzeniowy był kiedyś pływającym kasynem i gniazdem rozpusty – parowcem, który cumował zapewne poza pięciomilową strefą wód przybrzeżnych gdzieś pod Messyną albo Bejrutem, albo u ujścia jakiejś rzeki pod łagodniejszym, bardziej umiarkowanym niebem na południe od równika. Kiedy schodzili z pokładu, kilku ludzi opuszczało na brzeg stary, ozdobny trap – jego łuszczące się, pozłacane poręcze ocieniał jakby wielki namiot z białych klepek, ozdobiony draperią i złotymi kutasikami, a sznury podtrzymujące tę konstrukcję na kołach trzeszczały, jak gdyby trap był balkonem zawieszonym na linach. Wnętrze statku urządzone było również w podobnym, pseudobarokowym stylu. Ciemny i nieczynny bar, znajdujący się na dziobie pokładu spacerowego, przypominał wyglądem bogato zdobioną nadbudówkę rufową galeonu – jego portyk podtrzymywały nagie złocone kariatydy. Półkolumny ze sztucznego marmuru tworzyły niewielkie loże, prowadzące dalej, do prywatnych alków i jadalni, natomiast podwójna, centralna klatka schodowa przypominała tandetną scenografię filmową, mającą imitować Wersal. Pod sufitem tłoczyły się zakurzone kupidyny i kandelabry, a wytłuszczony mosiądz pokrywała pleśń i grynszpan.
Zniknęły jednak dawne stoły do ruletki i chemin de fer, porysowany parkiet zastawiały natomiast rozmaite skrzynie i pudła, ustawione w stosy pod osłoniętymi drucianą siatką oknami, toteż do środka sączyło się z zewnątrz jedynie słabe odbicie światła. Wszystko było dobrze zapakowane i opieczętowane, ale na starym mahoniowym stole nawigacyjnym Kerans ujrzał kolekcję marmurowych kończyn i popiersi z brązu, prawdopodobnie fragmenty jakichś pomników, które należało dopiero posortować.
Strangman zatrzymał się na chwilę u stóp schodów, zrywając z jednego z malowideł ściennych pas wyblakłej tempery.
– Ten statek rozpada się już na kawałki. Z pewnością nie dorównuje standardem hotelowi Ritz, doktorze. Zazdroszczę panu zdrowego rozsądku.
Kerans wzruszył ramionami.
– Czynsz w tej okolicy nie jest ostatnio wysoki. – Czekał, aż Strangman otworzy drzwi, i weszli do głównego magazynu, ciemnej, dusznej jaskini, załadowanej wielkimi drewnianymi skrzyniami. Podłogę pomieszczenia pokrywały trociny. Opuścili już klimatyzowaną część statku, toteż Admirał i jeszcze jeden marynarz szli tuż za nimi, chłodząc ich bezustannie lodowato zimnym powietrzem z węża pożarowego, podłączonego do wylotu w ścianie. Wtem Strangman pstryknął palcami i Admirał zaczął szybo zwijać płótno, którym owinięte były skrzynie.
W mdłym świetle Kerans dostrzegł niewyraźnie lśniący zarys wielkiego, zdobnego ołtarza, stojącego w kącie magazynu. Ołtarz ozdobiony był wyrafinowanymi ślimacznicami i potężnymi kandelabrami w kształcie delfinów, wyżej natomiast mieściło się neoklasyczne proscenium, mogące nakryć niewielki dom. Obok stało kilkanaście posągów, pochodzących głównie z okresu późnego renesansu, o które wsparte były ciężkie złocone ramy obrazów. Dalej stało kilka mniejszych ołtarzy i tryptyków, znakomicie zachowana kazalnica, wykładana złotem, trzy spore posągi, wyobrażające postaci na koniach, w grzywach których tkwiły wciąż splątane pasma wodorostów, kilkoro ogromnych, katedralnych drzwi, zdobionych złotem i srebrem, i duża, wykładana marmurem fontanna. Metalowe półki biegnące wzdłuż ścian magazynu zastawione były wszelkiego rodzaju mniejszymi rupieciami, jak urny wotywne, kielichy, tarcze, tace, fragmenty ozdobnych zbroi, zdobione kałamarze i tym podobne rzeczy.
Strangman, trzymający wciąż rękę Beatrice, wykonał szeroki gest, obejmujący kilka jardów przestrzeni. Kerans usłyszał, że mówi “Kaplica Sykstyńska" i “grób Medyceuszy", ale Bodkin mruknął: – Z estetycznego punktu widzenia większość tych przedmiotów to śmieci, zrabowane wyłącznie ze względu na wartość złota. Zresztą, nie ma go wcale tak wiele. Co ten facet kombinuje?
Kerans skinął głową, obserwując Strangmana w białym garniturze i stojącą obok niego Beatrice w sukience wysoko odsłaniającej nogi. Nagle przypomniał sobie tamten obraz Delvaux, przedstawiający wyfraczone szkielety. Kredowobiała twarz Strangmana wyglądała jak czaszka, a on sam miał w sobie coś z beztroski tamtych kościotrupów. Bez żadnego powodu Kerans poczuł nagle przemożną niechęć do tego człowieka, choć była to wrogość raczej natury ogólnej niż osobistej.
– I co, panie Kerans, co pan o tym myśli? – Strangman obrócił się na pięcie w końcu korytarza i zawrócił, burkliwie nakazując Admirałowi, by ponownie nakrył eksponaty. – Udało mi się zrobić na panu wrażenie, doktorze?
Kerans oderwał wzrok od twarzy Strangmana i spojrzał na zrabowane zabytki.
– Przypominają kości – powiedział głucho.
Strangman, zaskoczony, pokręcił głową.
– Kości? Na litość boską, co pan wygaduje? Pan jest szalony, Kerans! Kości, dobry Boże!
Nieoczekiwanie Admirał wydał z siebie bolesny jęk, a potem podjął refren z ust Strangmana, z początku powtarzając słowo “kości" cicho, do siebie, jak gdyby badał jakiś nieznany przedmiot, po czym zaczął to słowo powtarzać coraz szybciej, niby w nerwowej ekstazie, a jego szeroka twarz zatrzęsła się od śmiechu. Po chwili dołączył do niego drugi marynarz i teraz już razem wyśpiewywali to słowo, falując nad wężem przeciwpożarowym jak zaklinacze kobr.
– Kości! Tak, człowieku, ażesz to wszystko kości! Ażesz to kości, ażesz kości, ażesz…!
Strangman spojrzał na nich gniewnie, a mięśnie jego twarzy tężały i rozluźniały się niby powrozy. Zdjęty wstrętem na widok takiej wulgarności i braku zimnej krwi, Kerans odwrócił się, chcąc wyjść z magazynu. Poirytowany Strangman ruszył natychmiast za nim. Wparł otwartą dłoń w plecy Keransa i pchał go wzdłuż korytarza, prowadząc ku drzwiom.
Pięć minut później, kiedy Kerans, Bodkin i Beatrice odpływali już jedną z łódek, Admirał i sześciu innych członków załogi zgromadziło się szeregiem przy relingu, wciąż jeszcze podśpiewując i tańcząc. Strangman odzyskał tymczasem dobry nastrój i stał już spokojnie w swoim białym fraku, z dala od roztańczonych marynarzy, machając im ironicznie ręką na pożegnanie.