Rozdział IX. Jezioro Tanatosa
Podczas następnych dwóch tygodni, kiedy południowy horyzont zaczęły coraz bardziej zaciemniać deszczowe chmury, Kerans często miał okazję widywać nowego przybysza. Zamieniwszy elegancki, biały garnitur na kombinezon i hełm, Strangman krążył zwykle po lagunach, nadzorując z pędzącego na złamanie karku hydroplanu pracę drużyn wydobywczych. W każdej z trzech lagun pracowała łódź z sześcioma ludźmi załogi, a nurkowie sukcesywnie i systematycznie penetrowali zatopione budynki. Niekiedy monotonię rutynowych patroli podwodnych i pracy pomp, tłoczących powietrze, przerywał tylko odgłos strzałów karabinowych – to ludzie Strangmana zabijali aligatory, które zanadto zbliżały się do nurków.
Kerans trzymał się z dala od laguny. Siedział w ciemnościach swojego hotelowego apartamentu i nie przeszkadzał Strangmanowi nurkować po łup, byle tylko jak najszybciej odjechał. Sny coraz silniej oddziaływały na życie Keransa na jawie, a jego świadomość stawała się coraz bardziej jałowa i zamknięta w sobie. Płaszczyzna czasu, na której egzystował Strangman i jego ludzie, wydawała mu się tak przezroczysta, jak gdyby nie miała prawa do rzeczywistości. Od czasu do czasu, kiedy odwiedzał go Strangman, Kerans na kilka minut pojawiał się w tym rozrzedzonym wymiarze czasu, ale ośrodek jego świadomości znajdował się zupełnie gdzie indziej.
Dziwne było to, że Strangman, którego Kerans początkowo wyraźnie irytował, teraz chytrze upodobał sobie biologa. Zrównoważona, spokojna umysłowość Keransa stanowiła idealny cel dla kostycznego poczucia humoru Strangmana. Czasami w wyrafinowany sposób naśladował doktora, na przykład prostolinijnie ujmując go za ramię podczas rozmowy i mówiąc nabożnym głosem: “Wiesz, że wyjście życia z morza dwieście milionów lat temu było zapewne traumatycznym przeżyciem, z którego ludzkość do dziś się nie otrząsnęła?…"
Pewnego dnia Strangman posiał do laguny skiff z dwoma ludźmi, którzy na jednym z największych gmachów na drugim brzegu wymalowali wysokimi na trzydzieści stóp literami napis:
STREFA CZASOWA
Kerans przyjął ten żart z dobrodziejstwem inwentarza, ignorując go zresztą, albowiem bezskuteczność podwodnych wypraw przydała napisowi ironicznej wymowy. Posuwając się coraz dalej w przeszłość, Kerans czekał cierpliwie, aż nadejdą deszcze.
Dopiero po wielkim przyjęciu, wydanym przez Strangmana, Kerans po raz pierwszy zdał sobie sprawę, dlaczego naprawdę boi się tego człowieka.
Przyjęcie, które przygotował Strangman, miało rzekomo spełnić funkcję towarzyską, polegającą na zacieśnieniu więzów przyjaźni pomiędzy trójką wygnańców. W swój lakoniczny, lekceważący sposób Strangman zaczął także zastawiać sidła na Beatrice, celowo schlebiając Keransowi, który miał mu ułatwić wstęp do jej mieszkania. Kiedy Strangman odkrył, że Bodkin, Kerans i Beatrice rzadko się widują, zmienił jednak taktykę, usiłując teraz zjednać sobie Keransa i Bodkina obietnicą skosztowania zapasów z jego dobrze zaopatrzonej kuchni i baru. Ale Beatrice zawsze odmawiała zaproszeń na obiady i spożywane o północy śniadania – Strangman i jego świta, złożona z aligatorów i jednookich Mulatów, nadal wzbudzali w niej przerażenie – toteż przyjęcia zawsze w końcu odwoływano.
Jednakże prawdziwy powód zorganizowania przez Strangmana “podwodnej gali" był bardziej praktyczny. Otóż od pewnego czasu Strangman zauważył, że Bodkin pływa łodzią po strumieniach w dawnej dzielnicy uniwersyteckiej – ku uciesze starego biologa często śledziła go na wąskich kanałach jedna z ozdobionych smoczymi oczami łodzi, kierowana przez Admirała lub Wielkiego Cezara i zamaskowana liśćmi paproci, niczym porzucona tratwa karnawałowa. Przypisując swoje własne motywacje innym, Strangman sądził, że Bodkin szuka jakiegoś ukrytego skarbu. Swoje podejrzenia skupił w końcu na zatopionym planetarium, jedynym podwodnym budynku, do którego łatwo było się dostać. Strangman wyznaczył stały posterunek nad małym jeziorkiem, jakieś dwieście jardów na południe od centralnej laguny, gdzie znajdowało się planetarium, ale ponieważ Bodkin nie pokazał się tam ani razu głuchą nocą w płetwach i z akwalungiem, Strangman stracił wreszcie cierpliwość i postanowił go uprzedzić.
– Wstąpimy po ciebie jutro o siódmej rano – powiedział Keransowi. – Będzie szampan, koktajle, zimny bufet, a poza tym dowiemy się, co naprawdę ukrył w planetarium stary Bodkin.
– Mogę ci powiedzieć, co tam naprawdę jest. Tylko stracone wspomnienia. Dla Bodkina mają wartość wszystkich skarbów świata.
Ale Strangman roześmiał się tylko perlistym, sceptycznym śmiechem i odleciał z rykiem silników hydroplanu, pozostawiając bezradnego Keransa na rozkołysanym falami nabrzeżu.
Nazajutrz, punktualnie o siódmej przypłynął po niego Admirał. Zabrali po drodze Beatrice i doktora Bodkina, po czym udali się na statek zaopatrzeniowy, gdzie Strangman kończył właśnie przygotowania do podwodnej wyprawy. Na drugą łódź ładowano sprzęt do nurkowania: kombinezony, akwalungi, pompy i telefon. Na wyciągu wisiała także wielka klatka do badań podwodnych, ale Strangman zapewniał ich, że w jeziorku nie ma iguan ani aligatorów, nie będzie więc potrzeby, aby nurkowie musieli z niej korzystać.
Kerans podchodził do całego przedsięwzięcia sceptycznie, ale Strangman tym razem powiedział prawdę. Jezioro zostało całkowicie oczyszczone. Zatopione wejścia zagrodzono ciężkimi stalowymi kratami, a na tych zaporach siedzieli okrakiem wartownicy, uzbrojeni w harpuny i karabiny. Kiedy wpłynęli na jezioro i przycumowali od wschodu przy wychodzącym na wodę, ocienionym balkonie, ludzie Strangmana obrzucali właśnie planetarium granatami, a po serii ostrych, pulsujących eksplozji głębiny wymiotowały ciałami ogłuszonych węgorzy, krewetek i innych drobnych zwierząt morskich, które natychmiast wygarniano na brzeg.
Gdy kipiel podwodnej piany uspokoiła się i wyklarowała, ujrzeli z miejsc zajętych przy relingu szeroki, kopulasty dach planetarium, zwieńczony, zgodnie z relacją Bodkina, pasmami morszczynów – w rezultacie budynek wyglądał jak olbrzymia muszla, która w bajce dla dzieci mogłaby pełnić rolę pałacu.
Okrągłe okienko w szczycie kopuły pokrywał ruchomy metalowy ekran. Marynarze usiłowali go podnieść, ale ku niezadowoleniu Strangmana cała konstrukcja była kompletnie skorodowana i nie dawała się ruszyć. Główne wejście do kopuły znajdowało się pierwotnie na poziomie ulicy, zbyt głęboko, żeby można zobaczyć je z góry, wstępny rekonesans wykazał jednak, że do budynku będzie można wejść bez żadnych trudności.
Kiedy nad jeziorem wstało słońce, Kerans spojrzał w zieloną, przezroczystą głębinę, w ciepłą galaretę owodni, w której pływał w swoich snach. Przypomniał sobie, że pomimo wszechobecnej obfitości wody nie kąpał się w morzu od dziesięciu lat. W snach Kerans pływał żabką i zaczął teraz odtwarzać w wyobraźni swoje powolne, płynne ruchy pływaka.
Trzy stopy pod powierzchnią wody sunął niewielki pyton albinos, szukający wyjścia z matni wokół planetarium. Przyglądając się, jak potężny łeb węża wije się i ciska, żeby uniknąć harpunów, Keransowi na moment przeszła ochota, żeby rzucić się w objęcia głębiny. Po drugiej stronie jeziora, za jedną ze stalowych krat, duży krokodyl rzeczny walczył z grupką próbujących go odpędzić marynarzy. Wielki Cezar, kurczowo zaciskając swe potężne nogi wokół wąskiej kraty, wymierzał wściekłe kopniaki zwierzęciu, które rzucało się na oszczepy i bosaki, groźnie kłapiąc paszczą. Krokodyl mierzył ponad trzydzieści stóp długości, miał sporo ponad dziewięćdziesiąt lat, a obwód jego piersi wynosił jakieś sześć lub siedem stóp. Śnieżnobiałe podbrzusze gada uświadomiło Keransowi, że od czasu przybycia Strangmana do laguny napotykał zadziwiająco dużo węży i jaszczurek albinosów, które masowo wychodziły z dżungli, jak gdyby zwabione jego obecnością. Kerans widział nawet kilka białych iguan. Jedna siedziała na jego nabrzeżu poprzedniego ranka, przyglądając mu się niczym jaszczur z alabastru, i Kerans bez zastanowienia uznał, że zwierzę jest znakiem przesłanym mu od Strangmana.