Przystając, żeby poluzować przewody, Kerans nasłuchiwał miarowego pulsowania pompy, rozbrzmiewającego mu w uszach. Rytm zmienił się wyraźnie, co wskazywało na to, że pompę obsługują teraz nowi marynarze. Pracowali wolniej, zapewne nie zdając sobie sprawy, że należy pompować powietrze pod maksymalnym ciśnieniem. Kerans zaczął odczuwać lekki niepokój. Choć dobrze zdawał sobie sprawę ze złośliwości i nieobliczalności nastrojów Strangmana, był przekonany, że kapitan nie spróbuje go zabić sposobem tak prymitywnym, jak odcięcie mu dopływu powietrza. Poza tym na górze byli przecież Beatrice i Bodkin, a chociaż Riggs i jego ludzie znajdowali się o tysiąc mil stąd, to zawsze istniała przecież możliwość, że jakiś specjalny oddział rządowy złoży niespodziewaną, lotną wizytę w lagunie. Jeśliby Strangman nie zamordował również Beatrice i Bodkina -co wydawało się z wielu powodów mało prawdopodobne, już choćby dlatego, że kapitan podejrzewał, iż wiedzą więcej o zatopionym mieście, niż mówią – śmierć Keransa ostatecznie oznaczałaby dla niego więcej kłopotów aniżeli korzyści.

Powietrze jednak syczało znów uspokajająco pod hełmem i Kerans wkroczył głębiej do pustego pokoju. Z jednej ze ścian zwisało smętnie kilka półek, a w kącie majaczyła niewyraźnie szafka kartotekowa. Nagle Kerans przeraził się – bo oto dziesięć stóp przed sobą zobaczył niespodziewanie jakiegoś człowieka w wielkim, baloniastym kombinezonie kosmicznym. Z żabiej głowy nurka dobywały się strumieniem białe pęcherzyki powietrza. Ręce trzymał uniesione w groźnym geście, a jego hełm świecił oślepiającym blaskiem.

– Strangman! – wykrzyknął mimo woli.

– Kerans! Co się stało? – Głos Strangmana, bliższy mu teraz niż szept własnego sumienia, natychmiast uciął jego niepokój. – Kerans, ty głupcze!…

– Wybacz, Strangman. – Kerans opanował się i podszedł bliżej ku przybliżającej się do niego postaci. – Zobaczyłem się przed chwilą w lustrze. Jestem w biurze dyrektora albo w studiu, tego nie wiem. Prowadzi tu z półpiętra boczne wejście, być może da się stąd także wejść do audytorium.

– Zuch z ciebie. Spróbuj znaleźć sejf. Jest pewnie za obrazem, który wisi nad biurkiem.

Kerans zignorował to polecenie, oparł dłonie na zwierciadlanej tafli i ostrym ruchem przekręcił hełm z lewa na prawo. Znajdował się w kabinie kontrolnej wychodzącej na audytorium, a jego postać odbijała się w lustrzanym, dźwiękoszczelnym panelu. Przed nim stała szafka, zawierająca niegdyś pulpit sterowniczy, który zdemontowano, pozostawiając krzesło – realizatora z odchylanym oparciem, niczym nie osłonięte i odizolowane, niby tron jakiegoś milionera, ogarniętego obsesją na punkcie zarazków. Niemal całkowicie wyczerpany potężnym ciśnieniem wody, Kerans usiadł na krześle i zaczął się wpatrywać w koliste audytorium.

Słabo oświetlona niewielką lampką hełmu ciemna piwnica o niewyraźnie zarysowanych ścianach, oblepionych mułem, wznosiła się nad nim niczym olbrzymia, obita atłasem macica z jakiegoś surrealistycznego snu. Czarna, nieprzezroczysta woda zdawała się zwieszać masywnymi, pionowymi zasłonami, otulającymi estradę na środku sali, jak gdyby kryjąc ostateczną świętość głębiny. Paradoksalnie wyobrażenie krypty audytorium jako macicy wzmacniały jeszcze kręgi foteli, i Kerans słuchał dudnienia w swoich uszach nie wiedząc, czy nie słucha przypadkiem mrocznego, podprogowego requiem ze swoich snów. Otworzył małe panelowe drzwi, wiodące na dół, do audytorium, i odłączył kable telefoniczne, żeby uwolnić się od głosu Strangmana.

Wyłożone dywanem schody na korytarzu pokrywała warstwa szlamu. Na środku kopuły woda ogrzana wskutek jakiegoś fenomenu konwekcyjnego była przynajmniej dwadzieścia stopni cieplejsza niż w kabinie kontrolnej, toteż Kerans miał wrażenie, że znalazł się w kąpieli roztopionego balsamu. Z estrady zdemontowano projektor, ale szpary kopuły połyskiwały z oddali punkcikami światła, jak galaktyczne zarysy jakiegoś odległego wszechświata. Kerans spojrzał na ten nie znany sobie zodiak i obserwował, jak objawia się jego oczom, niby pierwsza wizja pelagicznego Corteza, który wyłania się z podwodnych głębin, by pożeglować po olbrzymich oceanach otwartego nieba.

Stojąc na estradzie, przyglądał się pustym, niemym rzędom foteli, zastanawiając się, jaki maciczny rytuał powinien wykonać dla niewidzialnej publiczności, która zdawała się go obserwować. Ciśnienie powietrza wewnątrz hełmu podniosło się znacznie od chwili, kiedy ludzie na pokładzie stracili z nim łączność telefoniczną. Zawory huczały w bocznych ściankach hełmu, a odrywające się od niego srebrzyste pęcherzyki powietrza pędziły gwałtownie ku górze niczym ogarnięte szaleństwem fantomy.

Płynęły kolejne minuty i nagle zapamiętanie tego odległego zodiaku, będącego być może dokładnym odzwierciedleniem układu konstelacji otaczających Ziemię w epoce triasu, wydało się Keransowi zadaniem o wiele ważniejszym od wszystkich innych, jakie mógł sobie postawić. Zszedł z estrady i rozpoczął powrót do kabiny kontrolnej, ciągnąc za sobą przewód powietrza. Gdy dotarł do drzwi, poczuł, że przewód wyślizguje mu się z rąk. W odruchu złości zawiązał na nim pętlę i umocował ją na klamce. Zaczekał, aż przewód się napręży, po czym zawiązał jeszcze jedną pętlę, tworząc w ten sposób promień o długości około dwunastu stóp. Wrócił na dół po schodkach i zatrzymał się w pół drogi na korytarzu z uniesioną w górę głową, usiłując wbić sobie obraz konstelacji w pamięć. Już za drugim razem układ gwiazdozbiorów wydał mu się znany o wiele lepiej niż układ konstelacji współczesnych. W ogromnej, konwulsyjnej recesji niezliczonych równonocy odrodziły się miliardy gwiezdnych dni, przesuwając wszechświaty mgławic i wysp w ich pierwotne położenie.

Nagle jego trąbkę Eustachiusza przeszył sztych ostrego bólu i Kerans przełknął ślinę. Zdał sobie sprawę, że zawór wlotowy hełmu, którym dostarczano mu powietrze, przestał działać. Wprawdzie mniej więcej co dziesięć sekund dawał się słyszeć sączący się słabo syk, ale ciśnienie powietrza raptownie spadło. Zamroczony, chwiejąc się na nogach, Kerans ponownie zawrócił i spróbował zdjąć przewód powietrzny z klamki, pewien, że Strangman skorzystał jednak z okazji i usiłuje go zamordować, chcąc upozorować wypadek. Rozrywany własnym oddechem, potknął się na schodach i osunął się niezgrabnie na ziemię łagodnym ruchem opadającego balonu.

Kiedy światło lampki uderzyło w kopulasty sufit, po raz ostatni rozświetlając olbrzymią, pustą macicę, Kerans poczuł, że wzbiera w nim fala ciepłych, krwistych, piwnicznych wymiotów. Leżał z rozkrzyżowanymi ramionami na schodach, zaciskając martwo dłoń na pętli przewodu owiniętego wokół klamki, a tymczasem kojące ciśnienie wody, wdzierającej się do kombinezonu, zniosło różnice pomiędzy krążeniem jego własnej krwi i pulsowaniem gigantycznej owodni. Głęboka kołyska szlamu niosła go lekko niczym gigantyczne łożysko, nieskończenie bardziej miękkie niż najwygodniejsze łóżko, w jakim zdarzyło mu się spać. Świadomość Keransa gasła, ale wysoko w górze widział jeszcze prastare mgławice i galaktyki, przeświecające przez maciczną noc. Powoli jednak i ich światło zbladło, a wtedy pozostał mu już tylko słaby blask własnej tożsamości, dobywający się z najgłębszych zakamarków umysłu. Ruszył spokojnie ku światłu, unoszony z wolna na środek kopuły, choć wiedział, że blada latarnia oddala się zbyt szybko, by mógł ją dogonić. Kiedy stała się już całkiem niewidoczna, zaczął brnąć dalej w ciemność, niczym ślepa ryba w nieskończonym, zapomnianym oceanie, pchany impulsem, którego natury nie miał nigdy zrozumieć…

Płynęły epoki. Ogromne fale, nieskończenie senne i wszechogarniające, rozbryzgiwały się na pozbawionych słońca plażach morza czasu, obmywając Keransa, leżącego bezradnie na płyciźnie. Dryfował z jednego stawu do drugiego, w otchłaniach wieczności, widząc tysiące odbić swej postaci w odwróconych lustrach powierzchni. Bezbrzeżne jezioro w jego płucach zdawało wyrywać się na zewnątrz, a jego klatka piersiowa rozdęła się niczym żebra wieloryba, próbującego pochłonąć oceany wody.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: