– Kerans…
Niespodziewanie zobaczył jasny pokład, błyszczącą panoplię światła na płóciennym daszku, w którego cieniu leżał, i czujną, hebanową twarz Admirała, siedzącego okrakiem na jego nogach i wypompowującego mu wodę z płuc wielkimi jak łopaty dłońmi.
– Strangman, to on… – Kerans zakrztusił się zalegającą mu w gardle wydzieliną i pozwolił, żeby głowa opadła mu na gorący pokład, choć słońce żądliło go w oczy. Pochylał się nad nim krąg bacznie wpatrzonych w niego twarzy. Była wśród zebranych Beatrice, w której wzroku widać było niepokój, był Bodkin z poważną miną i szereg brunatnych głów, nakrytych tropikalnymi czapkami w kolorze khaki. Nagle pomiędzy nimi pojawiło się czyjeś białe, pogardliwie uśmiechnięte oblicze. Twarz Strangmana przybliżyła się na odległość zaledwie kilku stóp, rzucając Keransowi złośliwe spojrzenia. Wyglądała niczym pomnik, przedstawiający jakąś ordynarną scenę.
– Strangman, to ty…
Uśmiech z pogardliwego stał się zwycięski.
– Nie, Kerans, to nie ja. Nie próbuj na mnie zwalić winy za to, co się stało. Doktor Bodkin może za mnie zaręczyć. – Strangman pogroził Keransowi palcem. – Ostrzegałem cię, żebyś nie schodził za głęboko.
Admirał wstał, najwyraźniej zadowolony, że Kerans doszedł do siebie. Pokład piekł jak rozpalone żelazo, Kerans podniósł się więc na łokciu i usiadł w kałuży wody. Kilka stóp dalej leżał w luku wymięty kombinezon, wyglądający jak trup, z którego uszło powietrze.
Beatrice przecisnęła się wśród gapiów i usiadła w kucki obok doktora.
– Spokojnie, Robercie, nie myśl o tym teraz. – Otoczyła go ramieniem, spoglądając badawczo na Strangmana, który wziął się pod boki i stanął za plecami Keransa, z satysfakcją szczerząc zęby.
– Przewód przestał doprowadzać… – Kerans zbierał myśli. Wydawało mu się, że zamiast płuc ma dwa delikatne, zmięte kwiatki. Oddychał powoli, kojąc je chłodnym powietrzem. – Ktoś go z góry ciągnął. Czy nie przestaliście…
Podszedł Bodkin, niosąc kurtkę Keransa, którą zarzucił mu na ramiona.
– Daj spokój, Robercie, to już teraz nieważne. Chociaż właściwie jestem całkowicie pewien, że to nie była wina Strangmana. Rozmawiał z Beatrice, kiedy to się stało. Przewód zaplątał się wokół jakiejś przeszkody, wygląda więc na to, że mieliśmy do czynienia z najzwyklejszym wypadkiem.
– To nieprawda, doktorze – wtrącił Strangman. – Proszę nie mitologizować tej historii, Kerans będzie nam o wiele bardziej wdzięczny za prawdę. To on unieruchomił ten przewód, on sam, i zrobił to celowo. A dlaczego? – Tu Strangman mentorskim gestem dziobnął palcem powietrze. – Ponieważ chciał stać się częścią zatopionego świata.
Strangman zaśmiał się do siebie, uderzając z uciechy po udach otwartymi dłońmi, podczas gdy Kerans powlókł się z trudem na krzesło.
– A dowcip polega na tym, że on wcale nie wie, czy mówię prawdę czy nie. Rozumiesz, Bodkin? Spójrz na niego… On naprawdę nie wie! Boże, co za ironia losu!
– Strangman! – warknęła Beatrice, przezwyciężając strach. – Nie mów tak! To mógł być zwykły wypadek. Strangman teatralnie wzruszył ramionami.
– Mógł – powtórzył z naciskiem. – Fakt, to trzeba przyznać. Ale w ten sposób sprawa staje się jeszcze bardziej interesującą, szczególnie dla Keransa. “Próbowałem popełnić samobójstwo czy nie?" Oto jeden z egzystencjalnych absolutów, o wiele ważniejszy niż pytanie “Być albo nie być", które podkreśla jedynie niezdecydowanie co do aktu samobójstwa, nie zaś wieczną dwuznaczność uczuć ofiary. – Strangman uśmiechnął się z wyższością do Keransa, siedzącego w milczeniu na krześle. Popijał drinka, którego podała mu Beatrice. – Kerans, zazdroszczę ci zadania znalezienia odpowiedzi… o ile, oczywiście, uda ci się ją uzyskać.
Kerans zdołał uśmiechnąć się słabo. Sądząc po krótkim czasie, w jakim przyszedł do siebie, zrozumiał, że choć o mało nie utonął, nie ucierpiał zbytnio wskutek wypadku pod wodą. Tymczasem reszta załogi straciła już zainteresowanie jego osobą i powróciła do swoich obowiązków.
– Dziękuję ci, Strangman. Dam ci znać, jeżeli znajdę kiedyś odpowiedź.
W drodze powrotnej do hotelu Kerans siedział w milczeniu na rufie, rozmyślając o wielkiej, podobnej do macicy izbie planetarium i nakładających się na siebie wielowarstwowych skojarzeniach, które rozbudził w nim ten widok. Próbował wymazać z pamięci okropne “albo-albo", alternatywę, którą tak trafnie postawił przed nim Strangman. Czy rzeczywiście to on sam nieświadomie zablokował przewód powietrza wiedząc, że powstałe ciśnienie doprowadzi do jego uduszenia, czy też może Strangman próbował go zabić? Gdyby w porę nie wyciągnęło go dwóch marynarzy, którzy skoczyli za nim do wody bez kombinezonów (Kerans może nawet liczył na to, że ruszą mu na ratunek, kiedy odłączał kabel telefoniczny), z pewnością znalazłby wyjaśnienie tej zagadki. Tymczasem powody, dla których w ogóle zdecydował się nurkować, wciąż były dla niego niejasne. Z drugiej strony nie miał wątpliwości, że częściowo kierowała nim przedziwna chęć zdania się na łaskę i niełaskę Strangmana, jak gdyby próbował w ten sposób sam zaaranżować swoje morderstwo.
Przez kilka następnych dni zagadka pozostała nie rozwiązana. Czyżby zatopiony świat i tajemnicze pragnienie podróży na południe, które opętało Hardmana, nie było niczym innym, jak bodźcem do samobójstwa, nieświadomą akceptacją logiki własnej inwolucji, ostatecznej, neuronicznej syntezy archeopsychicznego zera? Coraz bardziej przerażony rolą, którą Strangman odgrywał w jego myślach, Kerans zamiast próbować jakoś żyć z kolejną tajemnicą, zaczął systematycznie wypierać z pamięci wszelkie wspomnienia wypadku. Także Bodkin i Beatrice przestali wspominać o tym incydencie, jak gdyby przyjmując, że odpowiedź na postawione przez Strangmana pytanie rozwiąże również wiele innych zagadek, które stanowiły od niedawna ich codzienną strawę. W istocie jednak były to jedynie iluzje, z których za nic nie chcieliby rezygnować, podobnie jak ze wszystkich dwuznacznych, ale nieuniknionych przypuszczeń co do prawdziwego charakteru swych osobowości.
Rozdział X. Przyjęcie z niespodzianką
– Kerans!…
Zbudzony niskim buczeniem hydroplanu, zbliżającego się do lądowiska, Kerans wiercił się nerwowo, kręcąc głową z boku na bok na zapleśniałej poduszce. Utkwił wzrok w plamie jasnozielonego równoległoboku na suficie powyżej żaluzji i nasłuchiwał przez chwilę głosu silników maszyny, która zawróciła i zaczęła przyspieszać, a potem z wysiłkiem zwlókł się z łóżka. Było już po wpół do ósmej, o godzinę później, niż budził się jeszcze miesiąc temu, i oślepiające światło odbite od powierzchni laguny wbijało swoje paluchy do ciemnego wnętrza pokoju niczym Żarłoczny, złotoskóry potwór.
Z irytacją zauważy, że przed zaśnięciem zapomniał wyłączyć wentylator stojący obok łóżka. Zasypiał teraz często zupełnie nieoczekiwanie, czasami jeszcze siedząc na łóżku i rozsznurowując buty. Chciał zaoszczędzić paliwa, zamknął więc sypialnię i przesunął do salonu ciężkie, pozłacane dwuosobowe łóżko, ale mebel ten tak kojarzył mu się z pokojem, w którym zwykle sypiał, że wkrótce potem musiał przesunąć go na stare miejsce.
– Kerans!…
Głos Strangmana rozbrzmiewał na korytarzu ostrzegawczym echem. Kerans pokuśtykał leniwie do łazienki i zdążył opłukać twarz, zanim Strangman wszedł do mieszkania.
Cisnąwszy hełm na podłogę, Strangman wyciągnął karafkę gorącej, czarnej kawy i puszkę sera gorgonzola, zzieleniałego już ze starości.
– Przywiozłem ci w prezencie. – Przyjrzał się zmętniałym oczom Keransa, marszcząc przyjaźnie brwi. – No, co tam słychać w otchłani czasu?
Kerans siedział na brzegu łóżka czekając, aż w jego głowie zgaśnie dudnienie widmowych dżungli. Niczym bezbrzeżne mielizny pod powierzchnią otaczającej go rzeczywistości ciągnęły się w dal pozostałości jego snów.