Kerans potrząsnął głową, nacisnął guzik w ścianie i czekał, aż otworzy się barek, ukryty w atrapie biblioteczki.

– Spróbuj w Hiltonie. Mają tam lepszą obsługę, Odpowiedź była żartobliwa, ale choć Kerans lubił Riggsa, chciał go widywać możliwie jak najrzadziej. Teraz dzieliła ich laguna, a nieustanny klekot i łoskot, dochodzące z kuchni i zbrojowni w bazie, tłumiła bezpiecznie dżungla. Każdego z dwudziestoosobowej załogi znał przynajmniej dwa lata, ale nie licząc Riggsa i sierżanta Macready'ego oraz kilku chrapliwych chrząknięć i pytań, zadawanych pacjentom w lazarecie, Kerans nie rozmawiał z nikim od sześciu miesięcy. Nawet kontakty z Bodkinem ograniczył do minimum. Za obopólną zgodą obaj biolodzy zrezygnowali z wymiany uprzejmości i towarzyskich pogaduszek, które pomogły im przetrwać pierwsze dwa lata katalogowania materiałów i obróbki slajdów w laboratorium.

Ta pogłębiająca się izolacja i wzajemna rezerwa, którą zdradzali także inni członkowie zespołu, a na którą odporność wykazywał jedynie pełen optymizmu Riggs, przypominała Keransowi o słabnącym metabolizmie i biologicznym regresie wszystkich form zwierzęcych, mających wkrótce przejść głęboką metamorfozę. Czasami zastanawiał się, w jaką on wkracza właśnie fazę przemiany, pewien, że jego regres nie jest symptomem drzemiącej w nim schizofrenii, lecz starannym przygotowaniem do życia w całkowicie nowym środowisku, obdarzonym swoistą, wewnętrzną logiką i topografią, gdzie stare kategorie myślowe mogą stać się jedynie zawadą.

Nalał Riggsowi sporą porcję whisky, a swoją szklankę postawił na biurku i nieśmiało zdjął kilka książek ze stosu pokrywającego odbiornik radiowy.

– Próbowałeś kiedyś tego posłuchać? – zapytał Riggs z żartobliwą nutką nagany w głosie.

– Nie – odpowiedział Kerans. – Po co? Znamy już wszystkie wiadomości z wyprzedzeniem na trzy miliony lat.

– Ty nic nie wiesz. Naprawdę powinieneś od czasu do czasu włączać radio. Dowiedziałbyś się wielu ciekawych rzeczy. – Pułkownik odstawił szklankę i pochylił się do przodu. – Na przykład dziś rano usłyszałbyś, że dokładnie za trzy dni mamy się spakować i wynieść stąd na zawsze. – Kiwał potakująco głową, kiedy Kerans przyglądał mu się z niedowierzaniem. – Wczoraj w nocy dostaliśmy rozkaz z Camp Byrd. Podobno poziom wody wciąż się podnosi. Cała nasza praca poszła na mamę. Zresztą, zawsze uważałem, że tak będzie. Odwołane zostały także zespoły amerykańskie i rosyjskie. Temperatura na równiku dochodzi do stu osiemdziesięciu stopni Fahrenheita i stopniowo rośnie, a pasy deszczów sięgaj ą już dwudziestego równoleżnika. Przybywa też mułu…

Pułkownik urwał, przyglądając się Keransowi.

– Co ci jest? Nie cieszysz się, że wyjeżdżamy?

– Oczywiście, że się cieszę – odpowiedział mechanicznie Kerans. Trzymał w ręku pustą szklankę i chciał ją wstawić do barku, ale mimo to podszedł z roztargnieniem do kominka i zaczął przesuwać palcami po tarczy stojącego na nim zegara. Wydawało się, że czegoś szuka. – Więc mówisz, że wyjeżdżamy za trzy dni?

– Wolałbyś usłyszeć, że za trzy miliony dni? -Riggs wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu. – Myślę, że w głębi ducha masz ochotę tu zostać.

Kerans podszedł do baru, ponownie napełnił sobie szklankę i opanował się. Udało mu się przeżyć monotonię i nudę poprzedniego roku tylko dzięki temu, że nauczył się wykraczać poza normalny świat czasu i przestrzeni, dlatego ten nagły powrót na ziemię chwilowo zbił go z tropu. Wiedział jednak, że istnieją po temu jeszcze inne motywy i przyczyny.

– Nie opowiadaj głupstw – odparł swobodnie. – Po prostu nie przypuszczałem, że będziemy się stąd wycofywać w takim pośpiechu. Ale, oczywiście, cieszę się, że wyjeżdżamy. Choć muszę przyznać, że mi się tu spodobało – potoczył szerokim gestem po pokoju. – Może dlatego, że to miejsce odpowiada mojemu temperamentowi dekadenta. A w Camp Byrd zamieszkam dla odmiany w połówce brudnej puszki po konserwach, gdzie moim jedynym wspomnieniem luksusu będzie piosenka Bouncing with Beethoven, jeśli nadadzą j ą kiedykolwiek w lokalnej audycji radiowej.

Riggs ryknął śmiechem na ten gderliwy przejaw poczucia humoru, a potem wstał i zapiął mundur.

– Jesteś doprawdy dziwakiem, Robercie. Kerans opróżnił szklankę jednym haustem.

– Posłuchaj, pułkowniku, chyba jednak nie będę mógł ci dzisiaj pomóc. Właśnie okazało się, że mam coś pilnego do roboty. – Zauważył, że Riggs powoli kiwa głową. – Ach, już rozumiem. Więc to był twój problem. Mój problem.

– Owszem. Widziałem się z Beatrice wczoraj wieczorem i dzisiaj rano, kiedy ogłoszono tę wiadomość. Musisz j ą przekonać, Robercie. Na razie zdecydowanie odmawia wyjazdu. Jak gdyby nie rozumiała, że tym razem to już koniec, że nie będzie tu więcej zespołów łącznościowych. Być może uda jej się przeżyć jeszcze z pół roku, ale w marcu, kiedy nadejdą deszcze, nie będziemy mogli podesłać tu nawet helikoptera. A poza tym, wtedy nie będzie to już nikogo obchodzić. Powiedziałem jej o tym wszystkim, ale ona odeszła po prostu bez słowa.

Kerans uśmiechnął się ponuro, wyobrażając sobie dobrze mu znane rozkołysane biodra i dumny diod.

– Beatrice bywa czasami dość trudna. – Grał na czas, w nadziei, że nie obraziła Riggsa. Żeby przekonać ją do zmiany zdania, trzeba było prawdopodobnie więcej niż trzech dni i Kerans chciał mieć pewność, że pułkownik będzie na nich czekał. – Ma złożoną osobowość, żyje jak gdyby na wielu poziomach naraz. Jeśli nie udaje się jej zsynchronizować myśli, zachowuje się jak obłąkana.

Wyszli. Kerans zamknął komory powietrzne i włączył alarmy termostatowe, żeby za dwie godziny temperatura powietrza wynosiła przyjemne osiemdziesiąt stopni w skali Fahrenheita. Kiedy schodzili na pływające nabrzeże, Riggs kilka razy przystawał, żeby posmakować chłodnego, złotawego powietrza w którymś z salonów wychodzących na lagunę i posykiwać na węże, sunące miękko po wilgotnych, porośniętych grzybem kanapach. Weszli na pokład kutra i Macready zatrzasnął za nimi drucianą siatkę drzwi.

Pięć minut później ruszyli spod hotelu na drugą stronę laguny. Katamaran ślizgał się i wirował za rufą kutra. Złote fale lśniły we wrzącym powietrzu, a otaczający ich pierścień potężnych roślin zdawał się tańczyć w rozedrganym powietrzu niczym zaklęta dżungla.

Riggs z poważną miną zerkał na zewnątrz przez siatkę.

– Dzięki Bogu, że dostaliśmy ten sygnał z Byrd. Już dawno powinni byli nas odwołać. Sporządzanie map nowych zatok na użytek jakiejś hipotetycznej przyszłości to absurd. Nawet jeśli wybuchy na Słońcu ustaną, minie co najmniej dziesięć lat, zanim ktoś podejmie poważniejszą próbę powrotu do tych miast. A do tej pory prawie wszystkie większe budynki pochłonie muł. Potrzeba by co najmniej dwóch dywizji, żeby wykarczować dżunglę tylko w tej jednej lagunie. Bodkin powiedział mi dziś rano, że korony niektórych roślin, i to wcale nie zdrewniałych, osiągają już wysokość ponad dwustu stóp. To jeden przeklęty ogród zoologiczny, nic więcej.

Pułkownik zdjął czapkę i potarł czoło, a potem spróbował przekrzyczeć narastający ryk dwóch zewnętrznych silników.

– Jeśli Beatrice zostanie tu jeszcze trochę dłużej, naprawdę oszaleje. A to przypomina mi, że jest jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy się stąd wynieść. – Riggs spojrzał na wysoką, samotną postać sierżanta Macready'ego, stojącego przy rumplu i wpatrującego się uporczywie w prutą kadłubem kutra wodę, a potem przeniósł wzrok na zapadłe, niesamowite twarze reszty załogi. – Powiedz mi. doktorze, czy dobrze ostatnio sypiasz?

Zaskoczony, Kerans odwrócił się, żeby obrzucić pułkownika uważnym spojrzeniem i upewnić się, czy w tym pytaniu nie kryje się przypadkiem odległa aluzja do jego związku z Beatrice Dahi. Riggs przypatrywał mu się swymi jasnymi, inteligentnymi oczami, trzymając pałkę w starannie wypielęgnowanych dłoniach.

– Bardzo dobrze – odparł ostrożnie Kerans. – Jak nigdy w życiu. A dlaczego pytasz?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: