Ale Riggs skinął tylko głową i zaczął wydawać krzykliwe komendy Macready'emu.

Rozdział II. Iguany

Z jednej z zatoczek, utworzonych przez strumień, wyłonił się duży nietoperz o spłaszczonym nosie, skręcając zaraz ostro w stronę kutra i wyjąc przy tym jak zły duch, wypędzony z chorego. Pracę sonaru zwierzęcia zakłócił labirynt ogromnych pajęczyn, rozsnutych w poprzek zatoki przez kolonie pająków pogońców, i dlatego nietoperz przeleciał zaledwie kilka stóp ponad drucianą osłoną nad głową Keransa, a potem poszybował wzdłuż linii zatopionych biurowców, buszując pośród olbrzymich, przypominających żagle liści paproci, porastających dachy domów. Wtem, kiedy przelatywał obok jednego z wystających gzymsów, jakieś nieruchome dotąd zwierze o przypominającym kamień łbie kłapnęło paszczą, chwytając nietoperza w locie. Rozległ się krótki, przeraźliwy pisk i Kerans zdążył jeszcze zobaczyć zmiażdżone skrzydła, znikające w zaciśniętych szczękach jaszczura, a potem gad wycofał się i po oliwili znów stał się niewidzialny wśród listowia.

Całą drogę w dół strumienia obserwowały ich wyciągnięte w oknach biurowców i domów towarowych iguany o nieruchomych, skamieniałych, sztywno uniesionych łbach. Rzucały się do wody w ślad torowy kutra, chwytając paszczami owady, wylatujące z szybu wentylacyjnego i z gnijących pni, a potem wpływały przez okna z powrotem do budynków i właziły po schodach na górę, by zająć opuszczone stanowiska obserwacyjne, kładąc się w poprzek ciał swoich towarzyszy, czasami po trzy naraz. Bez tych gadów laguny i strumienie pomiędzy biurowcami, częściowo skąpanymi w wodzie, częściowo zaś w bezmiernym upale, mogłyby się odznaczać jakimś zagadkowym, sennym pięknem, ale iguany i bazyliszki odbierały podobnym fantazjom wszelki urok, sprowadzając je do rzeczywistości. Jak wskazywały gniazda iguan, rozsiane po dawnych salach konferencyjnych, gady przejęły miasto we władanie. Stały się ponownie dominującą formą życia.

Patrząc na ich prastare, obojętne pyski, Kerans zaczynał rozumieć dziwny lęk, jaki budziły w nim te zwierzęta, przywołujące na myśl archaiczne wspomnienia przerażających dżungli paleocenu, kiedy to gady ustąpiły miejsca rodzącym się ssakom. Zaczynał pojmować nieubłaganą nienawiść, jaką odczuwa jeden gatunek zoologiczny wobec drugiego, mającego zająć jego miejsce.

Dotarłszy do krańca zatoki, wpłynęli do kolejnej laguny, na szeroki krąg ciemnozielonej wody, mierzący niemal pół mili średnicy. Pas czerwonych plastikowych boi oznaczał kanał, prowadzący do strumienia na drugim brzegu. Kuter miał zanurzenie niewiele ponad stopę. Sunęli równo po gładkiej tafli wody, a za nimi chylące się ku zachodowi słońce otwierało jej głębiny, widzieli więc wyraźnie zarysy pięcio- i sześciopiętrowych budynków, majaczących widmowo niby potężne upiory, tu i ówdzie zaś wystawał nad powierzchnię jakiś pokryty mchem dach, wzdłuż którego przesuwał się akurat kadłub statku.

Sześćdziesiąt stóp pod dnem kutra ciągnęła się pomiędzy domami prosta, szara promenada. Kiedyś widocznie przebiegała tu ulica, ponieważ przy krawężniku tkwiły nadal zardzewiałe, garbate muszle samochodów. Wiele lagun w środku miasta otaczały wciąż nienaruszone kręgi gmachów, do których wtargnęło – jeszcze niewiele mułu. Domów tych nie zdążyła także zarosnąć roślinność, wyjąwszy dryfujące kępy wodorostów sargasowych, toteż ulice i sklepy zachowały się w stanie niemal nietkniętym i wyglądały niczym jeziorne odbicie, którego pierwowzór w niewiadomy sposób zniknął na zawsze.

Większa część miasta zniknęła już bowiem dawno, jedynie zbrojone stalą budynki centrum finansowo-handlowego przetrwały nadejście fali powodziowej. Domy z cegły i jednokondygnacyjne fabryki na przedmieściach pochłonął naniesiony przez wodę muł.

Tam gdzie szlam sięgał ponad powierzchnię wody, w płonące, matowozielone niebo wystrzelały ogromne lasy, dławiące dawne pola zbożowe całej umiarkowanej strefy klimatycznej Europy i Ameryki Północnej. Nieprzebyte gąszcze nowego Mato Grosso, sięgające czasem trzystu stóp wysokości, utworzyły koszmarny świat rywalizujących ze sobą form organicznych, powracających raptownie do swojej paleozoicznej przeszłości, dlatego nawet wojskowe jednostki Organizacji Narodów Zjednoczonych mogły poruszać się jedynie po szlakach wodnych wielkiego układu lagun, powstałych na terenach dawnych miast. Ale obecnie nawet i laguny najpierw dławił, a potem pochłaniał muł.

Kerans przypomniał sobie nie kończący się ciąg zapadających za nimi zielonych zmierzchów, które oglądał, kiedy wraz z Riggsem posuwali się powoli na północ przez terytorium Europy, pozostawiając za sobą kolejne miasta, gdzie miazmatyczna roślinność zamieniała wąskie kanały w trzęsawiska i porastała gęstwiną j eden dach po drugim.

I teraz przyszło im opuścić kolejne takie miasto. Nic licząc masywnych konstrukcji głównych gmachów centrum handlowego, składało się ono już tylko z trzech lagun, otoczonych kilkunastoma jeziorkami o średnicy pięćdziesięciu jardów oraz siecią wąskich zatoczek i strumieni, płynących mniej więcej zgodnie z dawnym rozkładem ulic i kończących swój bieg w leżącej dalej dżungli. Tu i ówdzie strumyki zanikały całkowicie albo wpadały w parujące płaty otwartych zbiorników wodnych, będących pozostałościami dawnych oceanów. Te z kolei ustępowały miejsca nowym archipelagom, które łączyły się z sobą, tworząc jednolitą, zwartą dżunglę masywu południowego.

Założona przez Riggsaijego pluton pływająca baza wojskowa, zapewniająca także ochronę stacji badań biologicznych, cumowała w lagunie najdalej wysuniętej na południe, osłonięta kilkunastoma najwyższymi budynkami miasta, czyli trzydziestopiętrowymi gmachami dawnego centrum finansowego.

Kiedy płynęli na drugą stronę laguny, pomalowany w żółte pasy kadłub bazy znajdował się po stronie słońca, toteż w odbitych od wody promieniach niemal nie było go widać. Śmigła stojącego na pokładzie helikoptera także miotały w ich stronę oślepiająco jasne lance światła. Dwieście jardów dalej, przy brzegu, unosił się na wodzie mniejszy, biały kadłub stacji badań biologicznych, przycumowany do szerokiego, garbatego gmachu, mieszczącego niegdyś salę koncertową.

Kerans spojrzał w górę na prostokątne urwiska. Pozostało w nich wystarczająco dużo nie zniszczonych okien, żeby przypomniał sobie ilustracje przedstawiające zalane słońcem bulwary w Nicei, Rio i Miami, o których czytał jako dziecko w encyklopediach w Camp Byrd. Było to dziwne, ale pomimo potężnego czaru lagunowych światów i zatopionych miast, Kerans nigdy nie interesował się ich tożsamością i ani razu nic zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, w jakim mieście przyszło mu stacjonować.

Doktor Bodkin, starszy od niego o dwadzieścia pięć lat, zdążył jeszcze w młodości pomieszkać w kilku miastach, zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Teraz wolne chwile Bodkin spędzał zazwyczaj wiosłując w płaskodennej łodzi po co bardziej oddalonych drogach wodnych, wyszukując różne zalane biblioteki i muzea, chociaż nie kryły w sobie już nic więcej oprócz jego wspomnień.

Być może to właśnie brak osobistych wspomnień czynił Keransa obojętnym na widok tonących cywilizacji. Urodził się i wychował w obrębie tak zwanego dawniej koła podbiegunowego, stanowiącego obecnie strefę subtropikalną, gdzie średnia roczna temperatura wynosiła osiemdziesiąt pięć stopni, a po raz pierwszy wyruszył na południe z jedną z badawczych wypraw ekologicznych dopiero w wieku trzydziestu kilku lat. Rozległe bagna i dżungle stanowiły wspaniałe laboratorium, a zatopione miasta nie były dla nich niczym więcej, jak tylko niecodziennymi cokołami.

Nie licząc pokolenia ludzi starszych, nikt już nie pamiętał, jak wyglądało dawniej miejskie życie – zresztą już w dzieciństwie Bodkina miasta zamieniły się w oblężone cytadele, otoczone olbrzymimi groblami, wstrząsane paniką i rozpaczą, na /ym Wenecje wzbraniające się przed ostatecznymi zaślubinami z morzem. Obecny urok i piękno tych miast wynikały właśnie z ich wewnętrznej pustki, z niecodziennego zderzenia dwóch przeciwległych biegunów natury, albowiem każda zatopiona metropolia była jak porzucona korona królewska, porośnięta przez dzikie orchidee.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: