Kerans położył dłoń na czole Beatrice, badając jej temperaturę jak dziecku.
– Co Riggs miał na myśli sugerując, że niedobrze sypiasz? Już drugi raz dzisiejszego ranka wspomniał coś o zaburzeniach snu.
Beatrice na chwilę zapatrzyła się w dal.
– Och, to nic takiego. Miałam ostatnio kilka dziwacznych i przerażających snów. Mnóstwo ludzi miewa koszmary nocne. Nie ma o czym mówić. Powiedz mi lepiej, Robercie, ale poważnie: czy jeśli zdecyduję się zostać, zostaniesz ze mną? Moglibyśmy zamieszkać tutaj razem.
Kerans uśmiechnął się szeroko.
– Chcesz mnie skusić, Bea? Co za pytanie! Pamiętaj, że jesteś nie tylko najpiękniejszą, ale i jedyną kobietą w tych okolicach. Doprawdy, trudno byłoby znaleźć bardziej trafną podstawę do biblijnego porównania. Adam nie miał zmysłu estetycznego, bo inaczej zdałby sobie sprawę, że Ewa była dziełem dosyć przypadkowym.
– Jesteś dzisiaj szczery. – Beatrice wstała i podeszła do brzegu basenu. Obiema rękami zgarnęła włosy z czoła. Jej smukłe, gibkie ciało zalśniło w słońcu.
– Czy rzeczywiście musimy wyjechać tak nagle, jak twierdzi Riggs? Mamy przecież motorówkę.
– To wrak. Pierwsza poważniejsza burza rozpruje ją jak zardzewiałą puszkę po konserwach.
Zbliżało się południe. Upał na tarasie stawał się już nie do wytrzymania, więc Kerans i Beatrice weszli do mieszkania. Filtry podwójnych żaluzji przepuszczały do niskiego, przestronnego salonu tylko cienką smugę słońca, a klimatyzowane powietrze było kojąco chłodne. Beatrice wyciągnęła się na długiej, jasnobłękitnej kanapie ze skóry słonia. Prawą ręką bawiła się runem puszystego dywanu. Mieszkanie było jedną z pieds a terre jej dziadka i stało się domem Beatrice po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku wkrótce po narodzinach córki. Dziewczynkę wychował dziadek, samotny, ekscentryczny milioner, za młodu wielki mecenas sztuki (Keransowi nigdy nie udało się ustalić źródła jego bogactwa: kiedy on i Riggs odkryli przypadkowo kryjówkę Beatrice, Kerans zapytał ją o to, ale ona odparła tylko krótko: “Powiedzmy, że robił w pieniądzach"). Jego gusta skłaniały się szczególnie ku sztuce eksperymentalnej i dziwacznej i Kerans często zastanawiał się, na ile osobowość i niezwykłe poglądy tego człowieka odziedziczyła po nim jego wnuczka. Nad kominkiem wisiało ogromne surrealistyczne płótno z początków dwudziestego stulecia, na którym nagie do pasa kobiety o twarzach barwy popiołu tańczyły ze szkieletami wystrojonymi we fraki na tle upiornego, szkieletowego pejzażu. Obraz był pędzla Delvaux. Na drugiej ścianie milcząco wrzeszczała sama do siebie jedna z fantasmagorycznych, samopożerających się dżungli Maxa Emsta, przypominająca rezerwuar podświadomości szaleńca.
Przez kilka chwil Kerans wpatrywał się w ciszy w przyćmiony, żółty pierścień słońca Emsta, przeświecający pośród egzotycznej roślinności, i raptem przez jego mózg przemknęła zagadkowa fala wspomnień i nagłego zrozumienia. Wizerunek archaicznego słońca był o wiele potężniejszy niż muzyka Beethovena, palił mu umysł i oświetlał znikające cienie, pędzące obłąkańczo po najgłębszych zakamarkach jego myśli.
– Beatrice.
Przyglądała mu się, kiedy do niej podchodził. W jej spojrzeniu pojawił się wyraz lekkiego niezadowolenia.
– Co się stało, Robercie?
Kerans zawahał się. Nagle zdał sobie sprawę, że, choć krótka i niezauważalna, minęła właśnie ważna chwila, niosąca go w strefę decyzji, z której nie będzie już mógł się wycofać.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że jeśli pozwolimy Riggsowi wyjechać bez nas, to nie znaczy, że będziemy mogli wyjechać stąd później. To znaczy, że będziemy musieli pozostać tu na zawsze.
Rozdział III. Ku nowej psychologii
Cumując katamaran przy nabrzeżu, Kerans rzucił trap, a potem ruszył kładką w stronę bazy. Kiedy otwierał właz, obejrzał się raz jeszcze na lagunę. Wśród fal upału dostrzegł Beatrice, wspartą o balustradę balkonu. Kiedy jej pomachał, w charakterystyczny dla siebie sposób odwróciła głowę i nie zareagowała.
– Panna Dahl znów ma kapryśny dzień, doktorze? – sierżant Macready wyszedł z budki strażniczej, a jego podobną do ptasiego dzioba twarz rozluźnił na chwilę przebłysk rozbawienia. – To naprawdę dziwna kobieta.
Kerans wzruszył ramionami.
– Wie pan, sierżancie, jak twarde i niezależne bywają samotne dziewczyny. Jeśli mężczyzna nie ma się na baczności, to mogą mu napędzić porządnego strachu. Próbowałem namówić Beatrice, żeby spakowała się i wyjechała z nami. Jeżeli sprzyja mi szczęście, to chyba tak zrobi.
Macready wpatrywał się uważnie w dach dalekiego bloku mieszkalnego.
– Cieszę się, że pan to mówi, doktorze – powiedział niezobowiązująco, ale Kerans nie umiał zdecydować, czy sceptycyzm w głosie sierżanta odnosił się do niego, czy raczej do Beatrice.
Bez względu na to, czy ostatecznie zostaną czy nie, Kerans postanowił udawać, że jednak wyjeżdżają. Przez trzy następne dni powinni wykorzystywać każdą wolną chwilę, żeby gromadzić zapasy żywności i wykraść niezbędne wyposażenie, jakie uda im się znaleźć w magazynach bazy. Kerans nie podjął jeszcze nieodwołalnego postanowienia co do wyjazdu – kiedy tylko rozstał się z Beatrice, jego wahanie wróciło (zastanawiał się ponuro, czy dziewczyna nie próbuje wyprowadzić go w pole, niby Pandora o zabójczych ustach, nieobliczalnie otwierając i zamykając wieko swojej puszki czarownic, kryjącej jedynie pragnienia i frustracje) – ale zamiast chodzić jak błędny w stanie morderczej niepewności, którą Bodkin i Riggs szybko by spostrzegli, zdecydował odłożyć definitywne rozstrzygnięcie na ostatnią chwile. Choć wprost nie cierpiał bazy, widok odpływającego statku z pewnością niezwykle szybko wzbudziłby w nim takie uczucia, jak strach i panika, a rozmaite abstrakcyjne motywy, przemawiające za tym, żeby zostać nad laguną, zniknęłyby wkrótce zupełnie. Rok temu Kerans przypadkowo znalazł się samotnie na pewnej małej wysepce, gdzie prowadził ponadplanowe badania geomagnetyczne. Nie usłyszał syreny okrętowej, oznajmiającej odpłynięcie statku, ponieważ miał na głowie słuchawki i klęczał pochylony nad przyrządami pomiarowymi w starym bunkrze podziemnym. Kiedy wyszedł stamtąd dziesięć minut później i okazało się, że bazę dzieli już od wyspy sześćset jardów płaskiej tafli wody, a dystans ten z każdą chwilą się powiększa, Kerans poczuł się jak dziecko na zawsze odłączone od matki. Ledwo udało mu się w porę opanować i oddać ostrzegawczy strzał z pistoletu sygnałowego.
– Doktor Bodkin prosił mnie, żebym pana wezwał, jak tylko pan przyjedzie, proszę pana. Porucznik Hardman nie czuł się rano zbyt dobrze.
Kerans skinął głową, omiatając wzrokiem pusty pokład. Zjadł lunch z Beatrice wiedząc, że popołudniami w bazie nikogo nie ma. Połowa załogi była z Riggsem albo w helikopterze, reszta zaś spała w swoich kojach, toteż Kerans liczył, że będzie mógł odbyć samotną przechadzkę po magazynach i zbrojowni. Ale na nieszczęście Macready, czujny jak zwykle pies pułkownika, i teraz deptał mu po piętach, gotów towarzyszyć mu na dół, do lazaretu, na pokład B.
Kerans bacznie przyglądał się parze komarów, które wślizgnęły się za nim, kiedy wchodził przez druciany właz.
– Ciągle przedostają się do środka. Co z tym podwójnym zabezpieczeniem, które miał pan założyć?
Odpędzając komary furażerką, Macready niepewnie rozglądał się wokoło. Położenie drugiej warstwy osłony na drucianą siatkę otaczającą bazę było od dawna jednym z ulubionych projektów pułkownika Riggsa. Czasami nawet rozkazywał Macready'emu wyznaczyć ludzi do wykonania odpowiednich prac, ale ponieważ wymagały one siedzenia na drewnianym koźle w pełnym słońcu i w samym środku całej chmary komarów, ukończono dopiero roboty w kilku ważniejszych miejscach wokół kabiny pułkownika. Dzisiaj, kiedy mieli ruszyć dalej na północ, praktyczne znaczenie tego pomysłu zbladło, ale raz zbudzone prezbiteriańskie sumienie Macready'ego nie chciało już dać mu spokoju.