– Każę chłopakom zrobić to jeszcze dziś wieczorem, doktorze – zapewnił Keransa, wyciągając z kieszeni na biodrze notes i długopis.
– Nie pali się, sierżancie, ale skoro tymczasem nie ma pan nic innego do roboty, proszę mi wybaczyć. Pułkownik już się na pewno niecierpliwi.
Kerans zostawił go, spoglądającego z ukosa wzdłuż metalowych żaluzji, i odszedł w głąb pokładu. Gdy tylko zniknął sierżantowi z oczu, skoczył w pierwsze lepsze boczne drzwi.
Na pokładzie C, najniższym z trzech pokładów bazy, mieściły się kajuty załogi i kuchnia. Dwóch czy trzech mężczyzn w tropikalnym rynsztunku leżało w swoich kabinach, ale pokój rekreacyjny był pusty. Radio, stojące w kącie pod tablicą z wynikami turnieju tenisa stołowego, grało wyłącznie dla siebie. Kerans przystanął na chwilę, słuchając ostrych dźwięków gitary, zmieszanych z odległym warkotem helikoptera, krążącego wokół sąsiedniej laguny. Potem zszedł na dół głównymi schodami, prowadzącymi do warsztatów i zbrojowni, mieszczącej się na dnie statku.
Trzy czwarte pojemności kadłuba bazy zajmowały zbiorniki z ropą i paliwem lotniczym oraz dwa silniki Diesla o mocy 2000 koni mechanicznych, napędzających dwie potężne śruby okrętowe. Dlatego warsztaty na okres ostatnich patroli powietrznych zostały przeniesione do dwóch pustych sal na pokładzie A, w pobliże kwater oficerów, żeby mechanicy mogli za każdym razem jak najszybciej przygotować helikopter do lotu.
Drzwi zbrojowni były zamknięte. Gdy Kerans wszedł, paliło się tylko jedno światło w szklanej budce wartowniczej kaprala wojsk technicznych. Kerans rozglądał się po ciężkich, drewnianych warsztatach i szatkach, w których spoczywały szeregi karabinów i pistoletów maszynowych. Broń przytrzymywały w gablotach stalowe pręty, przechodzące przez obudowę cyngla. Leniwie dotykał ciężkich łożysk, wątpił bowiem, czy będzie umiał się obchodzić z bronią palną, jeśli ją nawet ukradnie. W jego szufladzie na stacji badawczej spoczywał od dawna colt.45 i pięćdziesiąt sztuk amunicji, które dostał już przed trzema laty. Raz w roku Kerans zgłaszał oficjalnie zużycie amunicji, choć w jego wypadku było ono zerowe, i wymieniał naboje na nowe, ale ani razu nie próbował nawet wystrzelić z rewolweru.
Wychodząc obrzucił wzrokiem spoczywające przy ścianie pod szafkami ciemnozielone pudła z amunicją. Były zamknięte na podwójne kłódki. Kiedy mijał budkę wartowniczą, wpadające przez drzwi światło rozjaśniło zakurzone nalepki na stojących rzędem pod jednym z warsztatów metalowych kasetach.
– Hy-Dyne. – Pod wpływem nagłego impulsu Kerans zatrzymał się, wepchnął palce głębiej przez drucianą siatkę i starł pył z nalepki, wodząc opuszkami po chemicznym wzorze wskazującym na zawartość skrzynek. – Trójnitroamina cyklotrójmetylenu: prędkość eksplozji osiem tysięcy metrów na sekundę.
Zastanawiał się nad ewentualnym spożytkowaniem tego środka wybuchowego i przyszło mu do głowy, że genialnym tour de force byłoby zatopić jeden z biurowców, tak by po wyjeździe Riggsa zablokował umożliwiający opuszczenie laguny strumień. Oparty łokciami o warsztat, bawił się z roztargnieniem mosiężną busolą o czterocalowej średnicy, którą ktoś tu przyniósł do naprawy. Obluzował się kalibrowany pierścień – był przekręcony o sto osiemdziesiąt stopni, co zaznaczono w odpowiednim miejscu kredowym krzyżykiem.
Rozmyślając wciąż o materiałach wybuchowych i ewentualności kradzieży detonatorów oraz lontów, Kerans zmazał grube ślady kredy, a potem podniósł busolę i przez chwilę ważył ją na dłoni. Wyszedł ze zbrojowni, ruszył schodami w górę i zwolnił igłę przyrządu, pozwalając jej swobodnie tańczyć i wirować. Ale na pokładzie C nadchodził już z przeciwka jakiś marynarz i Kerans szybko wsunął instrument do kieszeni.
Wyobraził sobie, że rzuca się całym ciężarem ciała na przycisk zwalniający mechanizm bezwładnikowy, katapultując Riggsa, całą bazę i stację badawczą do sąsiedniej laguny, gdy nagle przystanął i oparł się o reling. Uśmiechając się ponuro pod wpływem absurdalności takiej wizji, zastanawiał się, dlaczego w ogóle sobie na nią pozwolił.
Po chwili jego wzrok padł na ciężki cylinder busoli, obciągający mu kieszeń. Przez moment Kerans przyglądał się busoli w zamyśleniu.
– Uważaj, Kerans – mruknął sam do siebie. – Żyjesz na dwóch poziomach świadomości jednocześnie.
Kiedy pięć minut później wszedł do szpitala na pokładzie B, okazało się, że czeka na niego kilka nie cierpiących zwłoki spraw.
W ambulatorium opatrywano trzech pacjentów z poparzeniami, ale główny oddział na dwanaście łóżek był pusty. Kerans skinął głową kapralowi, wydającemu plastry nasączone penicyliną, i poszedł do małej, jednoosobowej sali szpitalnej, mieszczącej się po prawej burcie statku.
Drzwi były zamknięte, ale naciskając klamkę usłyszał niespokojne, falujące skrzypienie łóżka, a potem kłótliwy pomruk pacjenta i spokojną, lecz stanowczą odpowiedź doktora Bodkina. Lekarz mówił jeszcze przez kilka chwil, ciągnąc cichy, zrównoważony monolog, przerywany obojętnymi protestami pacjenta, a zakończony długą, zmęczoną ciszą.
Porucznik Hardman, dowódca i pilot helikoptera (za którego sterami zasiadał teraz drugi pilot, sierżant Daley), był jedynym obok Riggsa oficerem w zespole badawczym i jeszcze trzy miesiące temu pełnił funkcję jego zastępcy oraz oficera do zadań specjalnych. Ten krzepki, inteligentny, choć nieco flegmatyczny mężczyzna około trzydziestki trzymał się raczej z dala od innych członków zespołu. Był poniekąd przyrodnikiem amatorem i prowadził notatki na temat zmieniającej się obecnie fauny i flory, stosując nowy, opracowany przez siebie system taksonomiczny. Kiedyś, podczas jednej z nielicznych u niego chwil słabości, pokazał Keransowi swoje notatki, ale natychmiast zamknął się w sobie, gdy Kerans niezbyt taktownie zauważył, że systematyka Hardmana jest powikłana i niejasna.
Przez pierwsze dwa lata porucznik był idealnym buforem bezpieczeństwa pomiędzy Riygsem i Keransem. Reszta załogi wykonywała polecenia porucznika, co, zdaniem Keransa, miało tę dobrą stronę, że w grupie nigdy nie powstało poczucie radosnej wspólnoty, które mógłby wytworzyć bardziej ekstrawertyczny zastępca dowódcy, a które w krótkim czasie uczyniłoby życie w lagunie nieznośnym. Swobodne, fragmentaryczne stosunki międzyludzkie w bazie, w której każdy nowy człowiek stawał się w pięć minut pełnoprawnym, wysoko opłacanym członkiem załogi, bo nikogo nie obchodziło, czy jest tu dwa dni czy dwa lata, stanowiły w zasadzie odbicie temperamentu Hardmana. Kiedy organizował na przykład mecz koszykówki albo regaty w lagunie, nie było w nim świadomej krzykliwości, lecz raczej lakoniczna obojętność, porucznik nie dbał bowiem, czy ludzie wezmą udział w zawodach czy też nie.
Ostatnio jednak w osobowości Hardmana zaczęły dominować czynniki bardziej ponure. Dwa miesiące temu skarżył się Keransowi na powracającą bezsenność – z okien mieszkania Beatrice Dahl Kerans przyglądał mu się często, gdy stał długo po północy w świetle księżyca obok helikoptera na dachu bazy – a potem porucznik wykorzystał atak malarii, żeby go zwolniono z dalszych lotów. Zamknięty w kabinie na kilka tygodni, pogrążał się coraz bardziej w swoim prywatnym świecie, przeglądając stare notesy i przebiegając palcami, niczym ślepiec czytający alfabetem Braille'a, po szklanych gablotach, w których tkwiło kilka motyli i olbrzymich ciem.
Nietrudno było postawić właściwą diagnozę. Kerans rozpoznał u Hardmana te same symptomy, które dostrzegał u siebie. Przyspieszały wejście w jego własną “strefę przemian", zostawił więc porucznika w spokoju i tylko poprosił Bodkina, żeby go od czasu do czasu odwiedzał.
A jednak, nie wiedzieć czemu, Bodkin uważał, że choroba Hardmana jest znacznie poważniejsza, niż sądził Kerans.
Pchnął drzwi i cicho wszedł do wyciemnionego pokoju. Przystanął w kącie koło przewodu wentylacyjnego, Bodkin bowiem ostrzegawczo uniósł dłoń. Żaluzje w oknach były zasłonięte. Ku swemu zdumieniu Kerans stwierdził, że wyłączona jest klimatyzacja. Powietrze pompowane do środka przewodem wentylacyjnym miało w najlepszym wypadku ciepłotę ledwie o dwadzieścia stopni niższą niż powietrze w lagunie, a klimatyzacja pozwalała zwykle utrzymać w pomieszczeniu stałą temperaturę siedemdziesięciu stopni Fahrenheita. Tymczasem Bodkin nie tylko wyłączył klimatyzację, lecz włączył na j ej miejsce mały piecyk elektryczny, którego wtyczkę wcisnął do kontaktu koło lustra nad umywalką. Kerans przypomniał sobie, jak Bodkin konstruował piecyk na stacji badawczej, montując wklęsłe, paraioboidalne lusterko wokół pojedynczego drucika żarowego. Urządzenie miało niewiele ponad dwa waty mocy, ale piecyk zdawał się wytwarzać niesamowite gorąco, zionąc w małej salce ogniem niczym piec hutniczy. Już po kilku sekundach Kerans poczuł, że na karku zbiera mu się pot. Bodkin, siedzący tyłem do piecyka na metalowym krzesełku, ubrany był w białą bawełnianą marynarkę, poplamioną dwiema szerokimi smugami potu, zbiegającymi się między łopatkami. W półmroku Kerans dostrzegł spływające mu z czoła wilgotne paciorki, przypominające krople rozżarzonego do białości ołowiu.