– Nie trafiłby do więzienia, Bonnie. Pewnie zatrzymaliby mu prawo jazdy. Skazaliby na jakieś prace społeczne.
– Nieważne. Życie składa się z fal. Zdaniem niektórych filozofów, wszystko, co robimy, zmienia świat. Nawet najprostsze czynności. Na przykład to, że wychodzisz z domu pięć minut później, jedziesz inną trasą do pracy, odmienia całe twoje dalsze życie. Wprawdzie nie w pełni się z tym zgadzam, ale jeśli chodzi o rzeczy istotne, sądzę, że każda fala pozostawia trwały ślad. A może wszystko zaczęło się wcześniej. W jego dzieciństwie. Może wtedy, gdy odkrył, że ponieważ nadzwyczaj szybko rzuca białą piłką, ludzie traktują go wyjątkowo. Być może utrwaliliśmy w nim to przekonanie. Ugruntowaliśmy je w jego dorosłym życiu. Clu wyrobił w sobie pewność, że zawsze ktoś go wybawi. I ratowaliśmy go. Wydobyliśmy go z kabały tamtej nocy, a potem przyszły oskarżenia o napaści, o lubieżne zachowanie, zażywanie narkotyków i co tylko.
– Uważasz, że nieuchronną konsekwencją tego wszystkiego była śmierć?
– A ty nie?
– Nie. Za jego śmierć odpowiada ten, kto wpakował mu trzy kule. Kropka.
– Życie rzadko jest takie proste, Myron.
– W przeciwieństwie do morderstwa. W końcu Clu ktoś zastrzelił. Nie zginął dlatego, że pomogliśmy mu wybrnąć z kłopotów, w które sam się wpędził. Ktoś go zamordował. I to ta osoba jest winna jego śmierci, a nie ja, ty ani ci, którzy się o niego troszczyli.
– Może masz rację – odparła po zastanowieniu, choć bez przekonania.
– Wiesz, dlaczego Clu uderzył Esperanzę? Pokręciła głową.
– Policja też mnie o to spytała. Nie wiem. Może był naćpany.
– Po narkotykach robił się agresywny?
– Nie. Ale był chyba w dużym stresie. Może zdenerwował się, że nie powiedziała mu, gdzie jesteś. Poczucie winy powróciło. Odczekał, aż odpłynie.
– Do kogo jeszcze mógł się zwrócić, Bonnie?
– Co masz na myśli?
– Szukał wsparcia. Mnie nie było. Ty z nim nie rozmawiałaś. Do kogo poszedłby w dalszej kolejności?
– Nie jestem pewna – odparła po namyśle.
– Do kogoś ze znajomych, kolegów z drużyny?
– Wątpię.
– A do Billy'ego Lee Palmsa? Wzruszeniem ramion okazała, że nie ma pojęcia. Myron zadał jeszcze kilka pytań, lecz nie usłyszał nic ważnego. Bonnie udała, że sprawdza godzinę.
– Muszę wracać do dzieci – powiedziała.
Skinął głową, wstał z fotela i ją objął. Tym razem go nie powstrzymała. Odpowiedziała mocnym uściskiem.
– Zrób coś dla mnie – poprosiła.
– Powiedz co.
– Oczyść swoją przyjaciółkę. Wiem, dlaczego musisz to zrobić. Nie chcę, żeby wsadzono ją do więzienia za coś, czego nie zrobiła. Ale potem zostaw tę sprawę.
Myron odsunął się od niej.
– Nie rozumiem.
– Już powiedziałam, szlachetny z ciebie chłop. Pomyślał o rodzinie Brendy Slaughter, o tym, jak to wszystko się skończyło, i znów coś w nim pękło.
– Od studiów upłynęło mnóstwo czasu – rzekł cicho.
– Nie zmieniłeś się.
– Zdziwiłabyś się, jak bardzo.
– Wciąż szukasz sprawiedliwości, przyzwoitości, logicznych zakończeń. Nie odpowiedział.
– U Clu tego nie znajdziesz. Nie był szlachetny.
– Nie zasłużył, żeby go zabito.
– Uratuj przyjaciółkę, Myron – powiedziała Bonnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. – A Clu sobie daruj.
10
Myron wjechał dwa piętra wyżej do serca firmy maklerskiej Lock – Horne. Wyczerpani biali, cząsteczki uwijające się jak w ukropie – rosnąca z każdym rokiem liczba zatrudnionych tu kobiet i przedstawicieli mniejszości etnicznych była wciąż żałośnie mała – pędzili we wszystkie strony z życiodajnymi pępowinami szarych telefonów przy uszach. Natężenie hałasu i otwarta przestrzeń przywodziły na myśl kasyno w Las Vegas, choć noszone tu tupeciki wydawały się lepszej jakości. Pokrzykiwano z radości i udręki. Tracono i zdobywano pieniądze. Rzucano kości, puszczano w ruch koła, rozdawano karty. Maklerzy cały czas z respektem zerkali na tablicę elektroniczną, śledząc kursy akcji tak pilnie, jak hazardziści czekający na zatrzymanie się koła ruletki albo jak starożytni Izraelici wypatrujący Mojżesza i jego kamiennych tablic.
Były to okopy finansjery, skupisko uzbrojonych żołnierzy, z których każdy próbował przeżyć w świecie, gdzie zyski poniżej sum sześciocyfrowych oznaczały tchórzostwo i prawdopodobnie śmierć. Terminale komputerowe mrugały wśród nawały żółtych kartek samoprzylepnych. Wojownicy pili kawę, grzebiąc oprawione w ramki rodzinne zdjęcia pod wulkaniczną lawą analiz rynkowych, zestawień finansowych i sprawozdań spółek. Nosili białe koszule zapinane na guziki i tradycyjne krawaty, marynarki zaś wieszali porządnie na oparciach krzeseł, tak jakby krzesłom było ciut za zimno lub wybierały się na lunch do ekskluzywnej Le Cirque.
Win oczywiście siedział gdzie indziej. Generałowie w tej wojnie – finansowi magowie, wielcy producenci, wpływowe osoby et cetera – kwaterowali na obrzeżach, w biurach z oknami, całkowicie odcinając piechocie dostęp do nieba, świeżego powietrza i podobnych coraz powszechniej dostępnych dobrodziejstw.
Myron ruszył pochyłym, wyłożonym dywanem przejściem, zdążając do narożnego biura po lewej. Win siedział tam zazwyczaj sam. Lecz nie dziś. Kiedy Myron wsadził głowę w uchylone drzwi, w jego stronę obróciło się grono ludzi w garniturach. Spore grono. Nie umiał powiedzieć ilu, sześciu, może ośmiu. Jak w inscenizacji wojny secesyjnej, tworzyli szaro – granatową plamę przetykaną czerwienią krawatów i chustek. Najbliżej biurka Wina, w skórzanych fotelach koloru burgunda, siedzieli, raz po raz kiwając głowami, starsi dystyngowani jegomoście z wymanikiurowanymi dłońmi i spinkami w mankietach koszul. Młodsi, ściśnięci na kanapach pod ścianą, z pochylonymi głowami pisali w żółtych notatnikach z takim przejęciem, jak gdyby Win zdradzał im tajemnicę wiecznego życia. Co jakiś czas podnosili wzrok na starszych, popatrując jakby na własną świetlaną przyszłość, na którą składały się w gruncie rzeczy wygodniejsze siedzisko i mniej notowania.
Ich tożsamość zdradzały żółte notesy. Byli prawnikami. Starsi brali prawdopodobnie przeszło czterysta zielonych za godzinę, młodsi dwieście pięćdziesiąt. Myron odpuścił sobie arytmetykę, głównie ze względu na trud policzenia osób w garniturach. Nieważne. Firmę maklerską Lock – Horne stać było na ten wydatek. Redystrybucja bogactw – czyli wprawianie w ruch pieniędzy bez tworzenia lub produkowania czegokolwiek nowego – przynosiła krocie. Myron Bolitar, agent sportowy, marksista.
Win klaśnięciem w dłonie odprawił zebranych. Wstali wolno, z ociąganiem – prawnikom, podobnie jak panienkom z sekstelefonów, płaci się od minuty, bez gwarancji zadowolenia – i opuszczali rzędem gabinet. Starsi najpierw, młodsi za nimi, niczym japońskie panny młode. Myron wszedł do środka.
– Co się dzieje? – spytał.
Win dał mu znak, żeby usiadł, zagłębił się w fotelu i złożył dłonie koniuszkami palców.
– Zaniepokoiła mnie sytuacja – odparł.
– Wyjęcie gotówki przez Clu?
– Tak, po części. – Win zastukał koniuszkami palców o siebie, wskazujące oparł na dolnej wardze.
– Bardzo zmartwiłem się połączeniem w jednym zdaniu słów „wezwanie do sądu” i „Lock – Horne”.
– Dlaczego? Nie masz nic do ukrycia. Win lekko się uśmiechnął.
– To znaczy?
– Udostępnij im swoje akta. Masz wiele zalet, Win. Główną z nich jest uczciwość.
– Jesteś bardzo naiwny, Myron.
– Słucham?
– Moja rodzina prowadzi firmę maklerską.
– I co z tego?
– To, że wspomnianą firmę może zniszczyć najlżejsze pomówienie.
– Przesadzasz.
Win wygiął brew i przyłożył dłoń do ucha.
– Pardon?
– Daj spokój, Win. Na Wall Street nigdy nie brak skandali. Ludzie ledwie je zauważają.
– Te skandale dotyczą głównie spekulacji.
– I co z tego?
Win spojrzał na Myrona.
– Udajesz głupiego? – spytał.
– Nie.
– Spekulacje to całkiem inna sprawa.