– To znaczy?
– Poprosiła stanowczo, żebym nie wgłębiał się w sprawę. Chciała, żebym oczyścił Esperanzę i zrezygnował ze śledztwa.
– Zlękła się, że to się wyda.
– Właśnie. Jeśli coś takiego wyszłoby na jaw, fatalnie wpłynęłoby na ich dzieci.
Kolejna myśl, która przeszła mu przez głowę, trafiła na ostry kamień. Spojrzał na Wielką Cyndi.
– Zakładam, że Zgadnij przyciąga głównie biseksualistów. Jeśli nie ma pewności, na kogo się trafi, najlepiej wychodzą na tym ci, którym jest to obojętne.
– Raczej ci o nieokreślonej płciowości – odparła Wielka Cyndi. – Albo tacy, którzy lubią tajemnice. Szukający nowych przeżyć.
– Ale biseksualiści również.
– Oczywiście.
– A co z Esperanzą?
– O co pan pyta? – spytała, zjeżona.
– Odwiedzała ten lokal?
– Skąd mam wiedzieć, panie Bolitar? Czy to ważne?
– Nie pytam dla przyjemności. Chcesz, żebym jej pomógł, tak? A to oznacza kopanie tam, gdzie nie chcemy.
– Rozumiem. Pan zna ją lepiej niż ja.
– Nie od tej strony.
– Esperanzą jest bardzo skryta. Naprawdę nie wiem. Zwykle ma kogoś na stałe, ale nic mi nie wiadomo, żeby chodziła do Zgadnij.
Nie było to ważne. Gdyby Clu bywał w takim miejscu, Hester Crimstein zyskałaby kolejny powód do zgłoszenia uzasadnionych wątpliwości. Odwiedzanie lokalu dla amatorów agresywnego seksu to proszenie się o nieszczęście. Clu mógł wrócić do domu z niewłaściwym kotem. Albo sam nim być. Do tego dochodziła kwestia zaginionej gotówki. Ktoś go szantażował? Jakiś klient go rozpoznał?
Zagroził? Nagrał na taśmę?
Powodów do wysunięcia uzasadnionych mrocznych wątpliwości było wiele.
To tam, w Zgadnij, należało poszukać tajemniczej kochanki, kochasia czy osoby nieokreślonej płci, z którą zadał się Clu. Myron pokręcił głową. Nie stał wobec dylematu moralnego, po prostu nie wiedział, co myśleć o zboczeniach. Nie dość, że go odrzucały, to ich nie pojmował. Może z braku wyobraźni.
– Muszę odwiedzić Zgadnij – powiedział.
– Ale nie sam. Pojadę z panem. Nici z dyskretnej inwigilacji.
– Zgoda.
– I nie teraz. Zgadnij otwierają o jedenastej.
– Dobrze. Pojedziemy wieczorem.
– Mam odpowiedni kostium – oznajmiła Wielka Cyndi. – A pan pojedzie jako kto?
– Jako uciśniony heteryk. Wystarczy, że włożę kamasze. – Myron spojrzał na billing. – Zaznaczyłaś na niebiesko jeszcze jeden numer.
Skinęła głową.
– Wspomniał pan o dawnym znajomym, Billym Lee Palmsie.
– To jego numer?
– Nie. Pana Palmsa nie ma nigdzie. W żadnej książce telefonicznej. I od czterech lat nie płaci podatków.
– Więc czyj?
– Jego rodziców. W zeszłym miesiącu pan Haid dzwonił do nich dwa razy.
Myron sprawdził adres. Westchester. Jak przez mgłę pamiętał, że poznał rodziców Billy'ego Lee na Uniwersytecie Duke'a, w Dniu Rodziny. Spojrzał na zegarek. Dojazd tam zajmował godzinę. Chwycił marynarkę i ruszył do windy.
13
Ponieważ jego służbowy samochód, forda taurusa, skonfiskowała policja, Myron wynajął kasztanowego mercury'ego cougara. Miał nadzieję, że na ten model kobiety nie polecą. Ruszając, włączył radio. W stacji Lite FM 106,7 Patti LaBelle i Michael McDonald nucili lekki smutny standard On My Own. Ta kiedyś upojnie szczęśliwa para rozstawała się. Tragedia. Tym bardziej że – jak się zwierzał McDonald – „Doszliśmy do rozmowy o rozwodzie (…), choć nawet nie wzięliśmy ślubu”. No nie, i dla czegoś takiego zostawił Doobie Brothers?
Na uniwerku Billy Lee Palms, zaprzysięgły imprezowicz, przystojny kruczoczarny brunet, łączący osobisty, aczkolwiek nieco przymilny czar z męską agresją, robił wrażenie na młodych studentkach, które pierwszy raz w życiu wyrwały się z rodzinnego domu. Koledzy z bractwa studenckiego przezwali go Wydrą, od przydomka fałszywie ugrzecznionej postaci z filmu Menażeria. Przezwisko to pasowało do niego jak ulał. Billy Lee był też doskonałym baseballistą – na pół sezonu udało mu się załapać do pierwszej ligi, gdzie grzał ławę w drużynie Baltimore Orioles w roku, w którym zdobyli mistrzowski tytuł.
Ale było to lata temu.
Myron zapukał do drzwi. Otwarły się już po kilku sekundach, i to szeroko. Bez najmniejszej zapowiedzi. Dziwne. W dzisiejszych czasach starsi ludzie patrzyli najpierw przez judasze, szpary w zamkniętych na łańcuchy drzwiach albo przynajmniej pytali, kto puka.
– Tak? – spytała kobieta, w której z trudem rozpoznał panią Palms.
Była drobna, z ustami jak u chomika i oczami wytrzeszczonymi, jakby coś je wypychało. Włosy miała związane w koński ogon. Kilka luźnych kosmyków opadło jej na twarz. Odgarnęła je rozłożonymi palcami.
– Pani Palms?
– Tak.
– Nazywam się Myron Bolitar – przedstawił się. – Studiowałem z Billym Lee w Duke'u.
– Czy wie pan, gdzie on jest? – spytała głosem obniżonym o jedną, dwie oktawy.
– Nie, proszę pani. Zaginął? Zmarszczyła czoło i cofnęła się.
– Zapraszam do środka – powiedziała.
Myron wszedł do holu. Pani Palms zdążyła ruszyć korytarzem. Nie obracając się i nie zatrzymując, wskazała na prawo.
– Niech pan wejdzie do pokoju weselnego Sary. Zaraz przyjdę.
– Tak, proszę pani. Pokój weselny Sary?
Myron poszedł, gdzie wskazała. Kiedy skręcił za róg, lekko, acz słyszalnie, sapnął. Pokój weselny Sary. Wystrój salonu był sztampowy, żywcem wyjęty z ulotki reklamowej sklepu meblowego. Kanapa w kolorze złamanej bieli, chyba rozkładana, do kompletu kozetka w kształcie litery L, najpewniej Okazja Miesiąca, w cenie sześćset dziewięćdziesiąt pięć dolarów za obie. Wykonany po części z dębu kwadratowy stolik do kawy ze stosikiem nieprzeczytanych atrakcyjnych magazynów z jednego brzegu, sztucznymi kwiatami z jedwabiu pośrodku i dwiema książkami o kawie z drugiego. Wykładzina dywanowa w kolorze jasnego beżu oraz dwie lampy na wysokich stojakach w stylu firmy Portery Barn. Za to ściany były niezwykłe.
Myron widział wiele domów ozdobionych fotografiami. Trudno nazwać je niezwykłymi. Był nawet w kilku takich, w których zdjęcia nie tyle uzupełniały wystrój, co dominowały. Coś takiego również nie przykułoby jego uwagi. To jednak, co zobaczył tutaj, przerosło surrealizm. Pokój Weselny Sary – tam do licha, zasłużył na wielkie litery – odtwarzał owo wydarzenie. Dosłownie. Jego ściany pokrywała nie tapeta, lecz powiększone do gigantycznych rozmiarów kolorowe zdjęcia ze ślubu. Z prawej uśmiechali się powabnie panna młoda z panem młodym, a z lewej Billy Lee w smokingu, zapewne ich drużba albo może mistrz ceremonii. Pani Palms, w letniej sukni, tańczyła z mężem. Na wprost uginało się mnóstwo weselnych stołów. Goście, wszyscy naturalnej wielkości, patrzyli na ciebie, susząc zęby. Przypominało to panoramiczną fotografię powiększoną do rozmiarów Straży nocnej Rembrandta. Biesiadnicy wolno tańczyli. Orkiestra grała. Był również duchowny, kompozycje kwiatowe, tort weselny, porcelana, białe obrusy – też duże jak w rzeczywistości.
– Niech pan spocznie.
Myron obrócił się do pani Palms. Prawdziwej czy ze zdjęcia? Nie, jej domowy strój świadczył, że jest najprawdziwsza. Niemniej z trudem powstrzymywał odruch, żeby jej dotknąć i się upewnić.
– Dziękuję – powiedział.
– To wesele naszej córki, Sary. Sprzed czterech lat.
– Aha.
– Dla nas był to wyjątkowy dzień.
– Na pewno.
– Wesele odbyło się w The Manor w West Orange. Zna pan ten lokal?
– Miałem tam bar micwę – odparł.
– Naprawdę? Pańscy rodzice z pewnością mile to wspominają.
– Tak.
Czy aby na pewno? Tata z mamą trzymali większość zdjęć w albumie. Pani Palms uśmiechnęła się.
– Zdaję sobie sprawę, że to dziwi, ale… och, wyjaśniałam to już tysiąc razy, więc mogę jeszcze raz.
Westchnęła i wskazała kanapę. Myron usiadł. Pani Palms również.
Splotła dłonie i spojrzała na niego pustym wzrokiem, jak kobieta, która siedzi za blisko wielkiego ekranu życia.