– Nie zaliczam jednorazowych numerków.
– Słusznie… Boże, jak ja ci zazdroszczę – odparł Win, patrząc na niego beznamiętnie. Myron machnął ręką.
– Załóżmy, że masz rację. Załóżmy, że spotkałem ją, nie wiedząc o tym. I co z tego? Mści się na mnie, przysyłając dyskietkę, na której jej twarz zmienia się w kałużę krwi?
– Zagadkowe – przyznał Win.
– Co nam pozostaje?
– Zagadka. Włączył się interkom.
– Dzwoni pański ojciec, panie Bolitar – poinformowała Wielka Cyndi.
– Dziękuję. – Myron podniósł słuchawkę. – Cześć, tato.
– Witaj. Co u ciebie?
– W porządku.
– Oswajasz się z krajem?
– Tak.
– Cieszysz się, że wróciłeś? Ojciec wyraźnie z czymś zwlekał.
– Tak, tato, bardzo.
– Ta sprawa z Esperanzą… Mocno cię absorbuje, co?
– Tak, owszem.
– Czyyyy – zaczął Al Bolitar, przeciągając słowo – w takim razie znajdziesz czas na lunch ze swoim starym?
W jego głosie czuć było napięcie.
– Oczywiście, tato.
– Może jutro. W klubie?
Myron stłumił jęk. O rany, w klubie!
– Oczywiście. W południe?
– Dobrze, synu.
Tata nieczęsto nazywał go synem. Od wielkiego dzwonu. Myron przełożył słuchawkę do drugiej ręki.
– Coś się stało, tato? – spytał.
– Nie, nie – zaprzeczył zbyt pośpiesznie ojciec. – Wszystko w porządku. Po prostu chcę z tobą o czymś porozmawiać.
– O czym?
– To nic takiego, może poczekać. Do zobaczenia jutro. Al Bolitar rozłączył się. Myron spojrzał na Wina.
– To mój ojciec – wyjaśnił.
– Wiem, powiedziała ci to Wielka Cyndi. A poza tym kilka razy powtórzyłeś słowo „tato”. Połapałem się w mig, już taki mam talent.
– Na jutro umówił się ze mną na lunch.
– Mam się tym przejąć dlatego…
– Tylko cię informuję.
– Wieczorem zanotuję to w swoim pamiętniku. A na razie wpadła mi do głowy kolejna myśl w związku z Lucy Mayor.
– Słucham.
– Jak pamiętasz, próbowaliśmy ustalić, komu ta sprawa zaszkodziła.
– Pamiętam.
– Z pewnością Clu. Esperanzy. Tobie. Mnie.
– Tak.
– Musimy jednak dodać jeszcze jedną osobę. Sophie Mayor.
– Całkiem słusznie – rzekł Myron, kiwając głową. – Gdybyś chciał ją zniszczyć, to co byś zrobił? Przede wszystkim podkopałbyś jej poparcie u kibiców i w zarządzie klubu.
– Dobrałbym się do Clu Haida – wtrącił Win.
– Właśnie. A potem uderzył w jej czuły punkt: zaginioną córkę. Wyobrażasz sobie zgrozę Sophie Mayor po przesłaniu podobnej dyskietki?
– Rodzi to ciekawe pytanie.
– Jakie?
– Powiesz jej?
– O dyskietce?
– Pewnie, że o dyskietce. Przecież nie o ostatnich ruchach wojsk w Bośni.
– Nie mam wyboru – odparł Myron po krótkim namyśle. – Muszę jej powiedzieć.
– To również może być częścią planu wykończenia jej psychicznie – rzekł Win. – Zapewne ktoś przesłał ci dyskietkę, wiedząc, że uderzy to w panią Mayor.
– Może. Tak czy inaczej Sophie Mayor ma prawo wiedzieć. Nie mnie decydować, czy wystarczy jej sił, by to znieść.
– Słusznie. – Win wstał. – Znajomi ludzie próbują dotrzeć do zeznań świadków i urzędowych raportów w sprawie śmierci Clu: z sekcji zwłok, miejsca zbrodni, badań kryminalistycznych et cetera. Ale nikt nie puszcza pary z gęby.
– Chyba ktoś by się znalazł – rzekł Myron.
– Tak?
– Lekarzem sądowym powiatu Bergen jest Sally Li. Znam ją.
– Dzięki ojcu Jessiki?
– Tak.
– Uderz do niej. Win ruszył do drzwi.
– Win?
– Tak?
– Masz pomysł, jak przekazać wieści Sophie Mayor?
– Żadnego.
Po wyjściu przyjaciela Myron utkwił wzrok w telefon, podniósł słuchawkę i wystukał numer. Trwało to jakiś czas, nim sekretarka w końcu go połączyła. Na dźwięk jego głosu Sophie Mayor nie zapiała z zachwytu.
– O co chodzi? – spytała ostrym tonem.
– Musimy porozmawiać.
W komórce albo w telefonie w samochodzie zahuczało.
– Już rozmawialiśmy.
– Nie o tym.
– Jestem w samochodzie – odparła po chwili Sophie Mayor. – Milę od domu na Long Island. Czy to ważne?
Myron wziął pióro.
– Proszę podać adres – rzekł. – Zaraz tam będę.
19
Mężczyzna na ulicy wciąż czytał gazetę.
Zjeżdżająca winda przystawała wiele razy. Typowo. Jej pasażerowie oczywiście milczeli, zajęci śledzeniem malejących świetlistych numerów, jakby czekali na lądowanie UFO. W holu Myron wtopił się w strumień urzędników – łososi płynących w górę rzeki, pod prąd, aż do wyzionięcia ducha – i wydostał się na Park Avenue. Wielu kroczyło z podniesionymi głowami i minami modeli na wybiegu, inni zaś, wcielenia Atlasa z Piątej Alei dźwigającego na barkach ziemski glob, szli zgarbieni, ale dla nich świat był zwyczajnie za ciężki.
Brawo, znów głęboka myśl.
Świetnie ustawiony na rogu Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy i Park Avenue mężczyzna, którego Myron zauważył, wracając do biurowca Lock – Horne'a, czytał gazetę, lecz trzymał ją tak, żeby widzieć wszystkich wchodzących i wychodzących.
Hmm.
Myron wyjął komórkę i wcisnął zaprogramowany przycisk.
– Wysłów się – rzekł Win.
– Zdaje się, że mam ogon.
– Zaczekaj… Narożny kiosk z gazetami – odezwał się po dziesięciu sekundach Win. W swoim gabinecie miał kolekcję teleskopów i lornetek. Nie warto pytać dlaczego.
– Tak jest.
– Dobry Boże. Można bardziej rzucać się w oczy?
– Wątpię.
– Gdzie jego duma zawodowa? Gdzie profesjonalizm?
– Smutne.
– Ten kraj schodzi na psy, przyjacielu. W tym cały problem.
– W kiepskich ogonach?
– To przykład. Spójrz na niego. Kto stoi tak jak on na rogu ulicy i tak czyta gazetę? Brakuje tylko, żeby wyciął w niej dziury na oczy.
– Mhm. Masz trochę wolnego czasu? – spytał Myron.
– Oczywiście. Jak proponujesz go spędzić?
– Wesprzyj mnie.
– Daj mi pięć.
Myron odczekał pięć minut. Stał, starannie unikając patrzenia na gościa z gazetą. Sprawdziwszy godzinę, prychnął gniewnie, jakby na kogoś czekał i się niecierpliwił.
Gdy po pięciu minutach ruszył wprost na niego, śledzący skrył się za lekturą.
Myron podszedł do niego i stanął tuż obok. Śledź wcisnął nos w gazetę. Myron obdarzył go uśmiechem numer osiem. Szerokim i pełnozębnym jak telepastor po zafasowaniu grubego czeku, jak młody Wink Martindale. Śledź wbijał wzrok w gazetę. Myron, bez przerwy się uśmiechając, zrobił oczy wielkie jak klaun, a nie doczekawszy się reakcji, przybliżył swój uberwatowy uśmiech na centymetry do twarzy pechowca i zastrzygł brwiami. Śledź złożył głośno gazetę i westchnął.
– Wystarczy, debeściaku, namierzyłeś mnie. Gratulacje.
– Dziękujemy panu za udział w programie – rzekł Myron wciąż z uśmiechem Winka Martindale'a.
– Ale głowa do góry, nie puścimy pana do domu z pustymi rękami! Wróci pan z wersją gry Nieudolny Ogon i roczną prenumeratą Nowoczesnego Bałwana.
– Dobra, dobra, jeszcze się spotkamy.
– Chwileczkę! Ostatnia runda Va Banque. Odpowiedź: do śledzenia mnie wynajął pana on lub ona.
– Wal się!
– O, przepraszam, musi pan ująć to w formie pytania. Śledź ruszył. Kiedy się odwrócił, Myron posłał mu uśmiech i pomachał ręką.
– Ten program wyprodukowali Mark Goodson i Bill Todman. Do widzenia państwu! – powiedział i znowu pomachał.
Śledź pokręcił głową i wtopił się w ludzki potok. Ludzi było mnóstwo, a wśród nich nie przypadkiem znajdował się Win. Należało oczekiwać, że śledź znajdzie jakąś zatoczkę, zadzwoni do swojego szefa, a wówczas Win go podsłucha i dowie się wszystkiego. Co za plan!
Myron dotarł do wynajętego samochodu i okrążył kwartał ulic. Innych śledzi nie było. W każdym razie rzucających się w oczy jak ten ostatni. Nieważne. Jechał do posiadłości Mayorów na Long Island. Nie było istotne, czy ktoś o tym wiedział.
W samochodzie wypełnił sobie czas, dzwoniąc z komórki. W sprawach dwóch futbolistów halowych (to tacy – gdyby ktoś nie wiedział – którzy grają pod dachem na mniejszych boiskach), liczących na załapanie się do drużyn przed zamknięciem listy transferowej. Myron obdzwonił zespoły, niestety, nikt nie okazał zainteresowania. Za to wielu pytało go o śmierć Clu. Zbył ich. Wiedział, że stara się daremnie, lecz nie rezygnował. Co za gość! Próbował skupić się na pracy, zatracić w otępiającej rozkoszy zarabiania na chleb powszedni. Ale świat wciąż mu w tym przeszkadzał. Myron pomyślał o uwięzionej Esperanzy. Pomyślał o Jessice w Kalifornii. Pomyślał o Bonnie Haid i jej osieroconych synkach w domu. Pomyślał o Clu w formaldehydzie. Pomyślał o telefonie od ojca. A co dziwniejsze, i to nie raz, o samotnej Teresę na wyspie. Od reszty spraw się odgrodził.