– W oczach pani jestem podejrzany? – spytał Myron.
– Oczywiście, czemu nie? Nazywa się to uzasadnioną wątpliwością, dziubasku. Jestem adwokatką. Uzasadnione wątpliwości to nasza specjalność.
– Chętnie pomogę, mam zresztą świadka na to, gdzie byłem.
– Kogo?
– Nie pani zmartwienie.
Hester Crimstein wzruszyła ramionami.
– To pan zaofiarował się z pomocą. Dobranoc. – Spojrzała na Wina. – Przy okazji, jest pan ideałem mężczyzny: nie dość że przystojny, to prawie niemowa.
– Ostrożnie – ostrzegł Win.
– Bo?
– Bo on – Win kciukiem wskazał Myrona – lada moment włączy wdzięk i panią obezwładni. Hester Crimstein spojrzała na Myrona i zaniosła się śmiechem.
– A zatem co się stało? – spróbował znowu Myron.
– Słucham?
– Jestem jej przyjacielem.
– Już pan to powiedział.
– Jestem jej najlepszym przyjacielem. Martwię się o nią.
– To dobrze. Jutro w rozmównicy powiem jej o tym, przekonamy się, czy ona też pana lubi. A potem możecie się spotkać w barze na lodach.
– Nie to miałem…
Myron urwał, posyłając jej wolny, cokolwiek zgaszony, lecz wyraźnie błagalny uśmiech. Uśmiech numer 18, a la Michael Landon, choć bez zmarszczenia brwi. – Chciałbym się dowiedzieć, co się stało. Z pewnością pani to rozumie. Twarz jej zmiękła, skinęła głową.
– Studiował pan prawo, zgadza się?
– Tak.
– I to na Harvardzie.
– Tak.
– Więc być może opuścił pan zajęcia poświęcone błahostce zwanej przez nas poufnością zawodową. Mogę panu polecić kilka świetnych książek na ten temat. Może pan też obejrzeć pierwszy z brzegu odcinek W obronie prawa. Zwykle mówią o tym tuż przed tym, nim stary prokurator ofuknie Sama Waterstona, że nie ma podstaw do wszczęcia sprawy, i poradzi mu, żeby dogadał się z obroną.
No i masz babo wdzięk.
– Pani po prostu chroni własny tyłek.
Obejrzała się, spojrzała na Myrona i zmarszczyła czoło.
– Zapewniam, że to wcale nie jest łatwe.
– Podobno jest pani wziętą adwokatką. Westchnęła, założyła ręce.
– No dobrze, posłuchajmy. Dlaczego to niby chronię własny tyłek? Dlaczego nie jestem wziętą adwokatką?
– Po pierwsze, nie pozwolili Esperanzy samej zgłosić się na policję. Po drugie, przywieźli ją w kajdankach. Po trzecie, zatrzymali ją na noc w areszcie, zamiast przesłuchać tego samego dnia. Dlaczego?
Hester Crimstein opuściła ręce.
– Dobre pytanie. Dlaczego, jak pan myśli?
– Ponieważ ktoś w prokuraturze nie lubi jej powszechnie znanej adwokatki. Ktoś chce pani dołożyć i wyżywa się na klientce.
– Niewykluczone. Ale znam inną możliwość.
– Jaką?
– Być może w prokuraturze nie lubią jej pryncypała.
– Mnie? Ruszyła do wejścia.
– Niech pan coś dla nas zrobi, Myron – powiedziała. – Niech pan zostawi tę sprawę. Trzyma się od niej z daleka. I na wszelki wypadek wynajmie sobie obrońcę.
Hester Crimstein okręciła się wokół własnej osi i zniknęła w kamienicy. Myron spojrzał na Wina, który, zgięty wpół, przyglądał się właśnie jego spodniom w kroku.
– Co ty robisz? – spytał.
– Sprawdzam – rzekł Win, patrząc wciąż na krok spodni – czy zostawiła ci choć ćwiartkę jądra.
– Bardzo śmieszne. Do czego piła, mówiąc, że w prokuraturze nie lubią pryncypała Esperanzy?
– Nie mam pojęcia… Ale się o to nie obwiniaj.
– O co?
– Że twój wdzięk wyraźnie przygasł. Zapomniałeś o najważniejszym.
– O czym?
– O romansie pani Crimstein z Esperanzą.
– No tak – odparł Myron, pojmując, dokąd to zmierza. – Hester to na pewno lesbijka.
– Właśnie. To jedyne racjonalne wyjaśnienie, dlaczego ci się oparła.
– Albo w grę wchodzi zjawisko paranormalne. Poszli Central Park West.
– Potwierdza to ponadto słuszność zatrważającej konstatacji – rzekł Win.
– Jakiej?
– Że gros kobiet, z jakimi się stykasz, to lesbijki.
– Prawie wszystkie.
6
Dotarli piechotą do mieszkania Wina dwie przecznice dalej, krótko oglądali telewizję, poszli spać. Znużony Myron leżał w ciemnościach, lecz sen nie chciał przyjść. Myślał o Jessice. Próbował też myśleć o Brendzie, ale nie pozwolił na to samoczynny mechanizm obronny. Sprawa była za świeża. Pomyślał więc o Teresę. Dziś wieczorem po raz pierwszy była na tej wyspie sama. Spokojna, miła, pożądana za dnia samotność w nocy przemieniała się w mroczne osamotnienie, a czarne mury ciemności osaczały cię zewsząd, opresyjne i ciche jak pogrzebana trumna. On i Teresę zawsze zasypiali w objęciach. Wyobraził ją sobie, jak leży sama w głębokim mroku, i zaniepokoił się o nią. Obudził się o siódmej. Wina już nie było, ale zostawił karteczkę, że spotkają się o dziewiątej w gmachu sądu. Myron zjadł miskę płatków kukurydziano – owsianych, lewą ręką zbadał, czy przyjaciel zdążył wyjąć z pudełka darmową zabawkę, wziął prysznic, ubrał się, sprawdził godzinę. Była ósma. Na dotarcie do sądu pozostało sporo czasu.
Zjechał windą na dół i przeszedł przez słynne podwórze Dakoty. Na rogu Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy i Central Park West serce zabiło mu mocniej, bo dostrzegł znajome postacie – Franka Juniora, zwanego w skrócie F.J., w towarzystwie pary wspierających go zwalistych indywiduów. Zwaliści wyglądali na poronione produkty doświadczeń naukowych, w których ktoś bez umiaru doładował gruczoły sterydami anabolicznymi. Wystroili się w podkoszulki bez rękawów i wiązane na sznurki, noszone przez ciężarowców dresowe spodnie, dziwnie przypominające brzydkie doły od piżam. Młody FJ. uśmiechnął się wąskimi ustami do Myrona. Paradował dziś w fioletowym garniturze, tak błyszczącym, jakby ktoś popsikał go lakierem. Nie wykonał żadnego ruchu, milczał, bez zmrużenia oka rozciągając w uśmiechu cienkie wargi. Najlepiej pasowało do niego, moi mili, słowo „gad”. Wreszcie zrobił krok do przodu.
– Dowiedziałem się, że wróciłeś do miasta, Myron – przemówił.
Myron powstrzymał się od riposty – zresztą niezbyt kąśliwej – o uroczym komitecie powitalnym.
– Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? – ciągnął FJ.
– Jak przez mgłę.
– Wspomniałem, że cię zabiję, tak?
– Być może padło takie zdanie. Nie pamiętam. Człowiek spotyka tylu twardzieli, słucha tylu pogróżek.
Podpory Franka próbowały spojrzeć spode łba, ale nawet ich twarze cierpiały na przerost mięśni i mimika pochłaniała za dużo wysiłku. Poprzestali więc na powszednim marsie i niewielkim opuszczeniu brwi.
– Rzeczywiście miałem zamiar cię załatwić. Z miesiąc temu – wyznał Frank. – Poszedłem za tobą na cmentarz w New Jersey. A nawet z wyjętym kopytem zakradłem ci się od zakrystii. Śmieszne, nie?
– Jak bon mot Henny'ego Youngmana. FJ. przekrzywił głowę.
– Nie chcesz wiedzieć, dlaczego cię nie zabiłem?
– Z powodu Wina.
Dźwięk tego imienia podziałał na Podpory jak chluśnięcie zimną wodą w twarze. Para byków aż się cofnęła, ale kilka ruchów mięśni wystarczyło, by doszli do siebie. F.J. w ogóle się nie speszył.
– Nie boję się go – oświadczył.
– Nawet najgłupsze zwierzę ma wszczepiony instynkt samozachowawczy – odparł Myron.
Ich oczy się spotkały. Myron z trudem starał się zachować kontakt wzrokowy. W spojrzeniu FJ. nie było nic poza zepsuciem i rozkładem. Człowiek miał wrażenie, że patrzy w wybite okna opuszczonego domu.
– Mów sobie zdrów, Myron. Nie zabiłem cię, boś wyglądał jak siódme nieszczęście. Zabijając cię, popełniłbym, by tak rzec, akt miłosierdzia. Mówiłem ci, że to śmieszne.
– Powinieneś wystąpić na stojaka – przyznał Myron. F.J. zaśmiał się i wymanikiurowaną dłonią skinął Bóg jeden wie do kogo.
– Było, minęło. Mój ojciec i wuj cię lubią, a poza tym nie ma powodu, żeby bez potrzeby zrażać sobie Wina. Nie chcą twojej śmierci, a ja również.
Jego ojciec i wuj, Frank i Herman Ache'owie, należeli do czołowych legendarnych nowojorskich łamignatów. Starszych Ache'ów wychowała ulica, awansując w gangsterskiej hierarchii, zabili po drodze więcej ludzi od innych. Starszy z braci, ponad sześćdziesięcioletni mafijny boss Herman, stwarzający pozory, że nie jest łotrem spod ciemnej gwiazdy, lubił otaczać się wykwintem: bywał w elitarnych klubach, uważających go za persona non grata, uczęszczał na wystawy dla nuworyszów, eleganckie imprezy dobroczynne i ucztował w śródmiejskich restauracjach, gdzie francuscy maitres d'hótel traktowali każdego dającego napiwki mniejsze od dawanych przez Jacksona jak coś, co przylepia się do buta. Krótko mówiąc, był łotrem o wysokich dochodach. Młodszy brat Hermana, psychopata Frank, tatuś równie psychopatycznego potomka stojącego właśnie przed Myronem, pozostał tym, kim był zawsze – brzydkim zbirem od czarnej roboty, który za szczyt mody uważał welurowe dresy ze sklepu K Mart. W ostatnich kilku latach Frank senior wprawdzie nieco się uspokoił, lecz wychodziło mu to średnio. Widać nie przepadał za życiem, w którym brakło tortur i okaleczania.