– Czego chcesz, Frank? – spytał Myron.

– Mam dla ciebie propozycję biznesową.

– O jeju, umieram z ciekawości.

– Chcę wykupić twoją firmę.

Ache'owie prowadzili TruPro, dużą agencję sportową. Działająca zawsze bez śladu jakichkolwiek skrupułów TruPro pozyskiwała młodych sportowców równie moralnymi metodami, jak polityk fundusze na kampanię wyborczą. Właściciele kontraktów popadali w długi, duże długi, zwabiające wraże grzyby. Niebawem grzyby te – bracia Ache – przystępowały do dzieła i, jak to pasożyty, zżerały wszystkie oznaki życia, by na koniec pożywić się padliną.

Jednakże profesja agenta sportowego była legalnym sposobem zarabiania na życie, Frank senior, pragnąc zapewnić latorośli to, co pragną zapewnić synom wszyscy ojcowie, przekazał ster Tru – Pro Juniorowi, świeżo upieczonemu absolwentowi szkoły biznesu. W teorii F.J. miał prowadzić Tru – Pro jak najuczciwiej. Jego ojciec zabijał i okaleczał, żeby syn nie musiał psuć klasycznych amerykańskich wzorców chorymi wariacjami. Ale FJ. najwyraźniej nie był w stanie uwolnić się od pęt rodzinnej tradycji. Myrona frapowało pytanie „dlaczego?”. Czy zło odziedziczył FJ. w genach po ojcu tak jak wydatny nos, czy też, jak wiele innych dzieci, chcąc zdobyć jego uznanie, udowadniał, że jabłko może być równie popaprane jak jabłoń, z której spadło. Geny czy wychowanie? Dyskusja trwa w najlepsze.

– RepSport MB nie jest na sprzedaż – odparł Myron.

– Głupio robisz.

– Odnotuję to sobie w rubryce „Na święty nigdy”. Podpory FJ. wydały pomruk, przesunęły się o krok i unisono strzeliły szyjami.

– Kto układa wam choreografię? – spytał Myron, wskazując ich po kolei.

Z ich min wynikało, że szukają powodu do obrazy, ale nie wiedzieli, co znaczy słowo „choreografia”.

– Wiesz, ilu klientów straciła w ostatnich tygodniach twoja agencja? – spytał FJ.

– Dużo?

– Powiedziałbym, że jedną czwartą. Kilku przeszło do nas.

Choć Myron gwizdnął z udaną nonszalancją, przykro mu było to słyszeć.

– Odzyskam ich – odparł.

– Tak myślisz?

F J. znów posłał mu gadzi uśmiech. Myron niemal oczekiwał, że za chwilę wysunie z ust rozdwojony język.

– Wiesz, ilu jeszcze odejdzie na wieść o aresztowaniu Esperanzy?

– Dużo?

– Będziesz miał szczęście, jeśli zostanie ci choć jeden.

– Wtedy będę jak Jerry Maguire. Widziałeś ten film? Forsa na stół? Kocham czarnych? – spytał Myron, naśladując Toma Cruise'a. – Pochlebiasz mi.

FJ. zachował spokój.

– Chcę być wielkoduszny – rzekł.

– Właśnie widzę, ale mimo to odmawiam.

– Nieważne, jak nieposzlakowaną opinię miałeś. Nikt nie przeżyje takiego skandalu finansowego, jaki cię czeka.

Nie chodziło o skandal finansowy, ale Myron nie miał ochoty nic prostować.

– Skończyłeś, Frank? – spytał.

– Jasne – odparł F.J., posyłając ostatni wężowy uśmiech, który, zda się, zeskoczył mu z twarzy, podpełzł do Myrona i ślizgając się, cofnął zygzakiem. – Ale może spotkalibyśmy się na lunchu?

– W każdej chwili. Masz komórkę?

– Oczywiście.

– W takim razie zadzwoń do mojej wspólniczki i się umów.

– To ona nie siedzi w areszcie? Myron strzelił palcami.

– A niech mnie! Juniora to rozbawiło.

– Jak wspomniałem, niektórzy z twoich klientów zaczęli korzystać z moich usług.

– Wspomniałeś.

– Jeśli z którymkolwiek się skontaktujesz… – F.J. urwał, szukając właściwych słów – zobligujesz mnie do reakcji. Wyrażam się jasno?

Dwudziestopięcioletni F.J. niecały rok temu ukończył zarządzanie i administrację na Harvardzie. Studia licencjackie zrobił w Princeton. Bystrzak. Albo łapa wpływowego papy. Tak czy siak krążyła plotka, że gdy pewien profesor z Princeton chciał oskarżyć go o plagiat, zniknął i pozostał po nim tylko język, znaleziony na poduszce innego profesora, rozważającego wniesienie podobnych oskarżeń.

– Przeraźliwie jasno.

– Świetnie. No, to sobie pogadamy. Pod warunkiem zachowania języka.

Trójka mężczyzn wsiadła do samochodu i odjechała bez słowa. Myron spowolnił bicie serca i sprawdził godzinę. Czas było jechać do sądu.

7

Sala sądowa w Hackensack wyglądała jota w jotę jak te, które pokazują w telewizji. Seriale takie jak Kancelaria adwokacka, W obronie prawa, a nawet Sędzia Judy bardzo dobrze oddawały jej scenerię. Nie mogły oczywiście uchwycić istoty rzeczy emanującej ze szczegółów w rodzaju lekkiego, wszechobecnego odoru potu, którego źródłem był strach, nadmiaru środków odkażających i pewnej lepkości ław, stołów, poręczy – otoczki sprawiedliwości, jak nazywał to Myron. Zabrał z sobą książeczkę czekową, żeby od ręki wpłacić kaucję. Wczoraj wieczorem on i Win ocenili, że sędzia zażąda za zwolnienie Esperanzy od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu tysięcy. Na jej korzyść przemawiało, że miała stałą pracę i nie była notowana. Wyższa kaucja też nie stanowiła problemu. Wprawdzie kieszenie Myrona nie były zbyt głębokie, ale Win zarabiał rocznie tyle, ile mały kraj w Europie.

Przed sądem parkowała chmara reporterów – mnóstwo mikrobusów z kablami, antenami satelitarnymi i antenami fallicznymi wycelowanymi w niebo, jakby szukały nieuchwytnego boga wysokiej oglądalności. Była tam Telewizja Sądowa, News 2 z Nowego Jorku, ABC, CNN i Eyewitness News. Ostatnia z wymienionych stacji miała lokalne filie we wszystkich miastach i regionach kraju. Dlaczego? Co takiego atrakcyjnego było w jej nazwie – „Naoczny świadek”? Nie brakło też telewizyjnych brukowców w rodzaju „Hard Copy”, „Access Hollywood”, „Current Affair”, choć różnica pomiędzy nimi a wiadomościami lokalnymi była prawie niezauważalna. Tyle że „Hard Copy” i tym podobne zachowały dość przyzwoitości, by nie skrywać, iż nie służą żadnym pozytywnym wartościom społecznym. A w dodatku oszczędzały ci ględzenia zapowiadaczy pogody. Paru reporterów rozpoznało Myrona i krzyknęło do niego po nazwisku. Przybrawszy minę jak przed meczem – poważną, nieustępliwą, skupioną, pewną siebie – nie odezwał się ani słowem. Tuż po wejściu do sali rozpraw spostrzegł Wielką Cyndi – nic dziwnego, gdyż rzucała się w oczy jak Louis Farrakhan na zebraniu Ligi Przeciwników Obrażania Żydów. Tkwiła zaklinowana w rzędzie krzeseł, w którym oprócz niej siedział tylko Win. Normalka. Chcesz zapewnić sobie miejsca, poślij Wielką Cyndi. Ludzie woleli nie przeciskać się na sąsiednie krzesła. Na ogół wybierali stanie. A nawet powrót do domu.

Myron wśliznął się w rząd okupowany przez Wielką Szefową, przestąpił przez jej kolana rozmiaru kasków baseballowych i usiadł między przyjaciółmi.

Wielka Cyndi nie przebrała się od wczorajszego wieczoru ani nawet nie umyła. Deszcz spłukał z jej włosów nieco farby. Fioletowe i żółte pasma wyschły z przodu i na karku. Makijaż, nakładany z reguły w ilości, która wystarczyłaby na odlanie popiersia z gipsu, również nie przetrzymał szturmu deszczu, więc jej twarz przywodziła na myśl różnobarwne świece w menorze, stojące zbyt długo na słońcu. W większych miastach przedstawianie aktów oskarżenia o morderstwo załatwiano na ogół taśmowo, jak w fabryce. Ale nie tu, w Hackensack. Chodziło o dużą sprawę – zabójstwo znanej osoby. Nie było pośpiechu. Woźny sądowy odczytał wokandę.

– Dziś rano miałem gościa – szepnął Myron Winowi.

– Tak?

– Franka Juniora z dwoma bandziorami.

– Aha. Czy chłopiec z okładki „Nowoczesnego Zbira” obdarzył cię zwyczajową wiązanką malowniczych gróźb?

– Tak.

Win prawie się uśmiechnął.

– Powinniśmy go zabić.

– Nie.

– Odwlekasz nieuniknione.

– To syn Franka Ache'a, Win. Nie możesz tak po prostu zabić jego syna.

– Rozumiem. Wolałbyś zabić kogoś z lepszej rodziny? Logika Wina! Konsekwentna, aż skóra cierpła.

– Zaczekajmy, co z tego wyniknie, dobrze?

– Nie odkładaj na jutro tego, co trzeba zniszczyć dziś. Myron skinął głową.

– Powinieneś napisać poradnik „Jak żyć”.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: