Rebus raz jeszcze przyjrzał się kartce.
– Nie mam zielonego pojęcia, Siobhan. Co chcesz, żebym z tym zrobił?
– Chciałabym się dowiedzieć, kto to wysłał, ale to nie będzie łatwe. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to na to odpowiedzieć.
– I poinformować nadawcę, że Philippa zniknęła?
Siobhan zniżyła głos.
– Nie, raczej żeby mu odpowiedzieć jako ona.
Rebus zamyślił się.
– Sądzisz, że to mogłoby się udać? I co byś mu napisała?
– Jeszcze się nie zdecydowałam. – Ze sposobu, w jaki założyła ręce na piersiach Rebus wiedział, że już podjęła decyzję.
– Wspomnij o tym komisarz Templer, jak się tu pojawi – powiedział, a ona kiwnęła głową i ruszyła do wyjścia, jednak Rebus ją zawołał. – Studiowałaś na uniwerku. Powiedz mi, miałaś tam do czynienia z takimi jak Philippa Balfour?
Prychnęła pogardliwie.
– Oni należą do innego świata. Nie chodzą na wykłady, nie ma ich na ćwiczeniach. Niektórych po raz pierwszy spotykałam na egzaminach. I wiesz, co ci powiem?
– No?
– Te łajzy zawsze zdawały.
Tego wieczoru Gill Templer zorganizowała babski wieczorek w Sali Palmowej hotelu Balmoral. W rogu, odziany w smoking pianista grał na fortepianie. W wiaderku chłodziła się butelka szampana, a na stoliku stały miseczki z chrupiącymi przegryzkami.
– Tylko nie zapomnijcie zostawić sobie miejsca na kolację – przypomniała gościom Gill. Na ósmą trzydzieści miały zamówiony stół u Hadriana. Właśnie mijała siódma trzydzieści, kiedy w drzwiach pojawiła się ostatnia z zaproszonych.
Wyplątując się z płaszcza, Siobhan przeprosiła za spóźnienie. Zjawił się kelner i zabrał od niej okrycie. Inny kelner już nalewał szampana.
– Zdrowie – powiedziała, siadając i unosząc kieliszek do góry. – I gratulacje.
Gill Templer uniosła swój kieliszek i pozwoliła sobie na uśmiech.
– Myślę, że na nie zasłużyłam – stwierdziła, wywołując tym entuzjastyczne potakiwanie obecnych.
Siobhan znała dwie z pozostałych trzech kobiet. Były pracownicami prokuratury i z obiema Siobhan miała już okazję współpracować. Harriet Brough zbliżała się do pięćdziesiątki, na głowie miała trwałą z czarnych (być może farbowanych) włosów, a jej obfite kształty maskowały liczne warstwy tweedu i grubej bawełny. Diana Metcalf była po czterdziestce i miała krótkie popielatoblond włosy i głęboko osadzone oczy, co zamiast tonować, podkreślała jeszcze mocnymi cieniami. Zawsze ubierała się w żywe kolory, dodatkowo uwydatniając trochę niedożywioną, kościstą posturę.
– A to jest Siobhan Clarke – przedstawiła ją Gill ostatniej uczestniczce spotkania – detektyw z mojego komisariatu. – „Mój komisariat” zabrzmiało tak, jakby go przejęła na własność, a Siobhan pomyślała, że to pewnie nie takie znów dalekie od prawdy. – Siobhan, przedstawiam ci Jean Burchill. Jean pracuje w muzeum.
– Oo, a w którym?
– W Muzeum Szkocji – odparła Burchill. – Była tam pani kiedyś?
– Byłam kiedyś na kolacji w Wieży.
– To niezupełnie to samo – powiedziała Burchill i zamilkła.
– Nie, nie, chodziło mi o to, że… – Siobhan chciała jakoś dyplomatycznie wybrnąć -…byłam tam na kolacji tuż po otwarciu. I mężczyzna, z którym tam byłam… No cóż, niezbyt mile go wspominam, więc trochę to mnie zniechęciło.
– To zrozumiałe – kiwnęła głową Harriet Brough, tak jakby za każde niepowodzenie w życiu winę ponosiła płeć przeciwna.
– No cóż, dzisiaj jesteśmy same, więc możemy się rozluźnić – powiedziała Gill.
– Chyba, że się później wybierzemy do jakiegoś nocnego lokalu – dodała Diana Metcalf i oczy jej rozbłysły.
Gill uchwyciła wzrok Siobhan.
– Wysłałaś tego e-maila? – spytała.
– O pracy nie rozmawiamy – cmoknęła z naganą Jean Burchill.
Obie panie z prokuratury skwapliwie przytaknęły, ale Siobhan i tak kiwnęła głową na znak, że wiadomość poszła. Czy ktoś da się na to nabrać, to już zupełnie inna sprawa. Dlatego zresztą spóźniła się na to spotkanie. Zbyt długo siedziała nad korespondencją Philippy, czytając jej e-maile do różnych przyjaciół i starając się uchwycić jej ton, słownictwo i składnię, tak by to, co napisze, mogło zabrzmieć przekonująco. Potem napisała kilka różnych wersji wiadomości, aż w końcu zdecydowała się na możliwie najprostszą treść. Tyle że niektóre e-maile Philippy miały formę długich, gawędziarskich opowieści, więc co będzie, jeśli jej poprzednie wiadomości pisane do Quizmastera też takie były? Jak on, czy ona, zareaguje na zupełnie odmienną w charakterze wiadomość? Mam problem. Musimy porozmawiać. Flipaja. I na końcu numer telefonu, numer komórki Siobhan.
– Widziałam dziś w telewizji waszą konferencję prasową – powiedziała Diana.
Jean jęknęła.
– Co ja przed chwilą mówiłam?
Metcalf zwróciła na nią swe duże, ciemne zmęczone oczy.
– To nie rozmowa o pracy, Jean. To rozmowa o czymś, o czym wszyscy rozprawiają. – I zwracając się do Gill, dodała: – Nie sądzę, żeby to ten jej chłopak, a ty?
Gill wzruszyła tylko ramionami.
– Widzisz – stwierdziła Burchill – Gill też nie chce o tym rozmawiać.
– Już prędzej jej ojciec – wtrąciła Harriet. – Mój brat chodził z nim do jednej szkoły. Bardzo zimny i wyrachowany. – Powiedziała to tonem nie znoszącym sprzeciwu, który pasował do jej zawodu. Siobhan pomyślała, że pewnie już w przedszkolu chciała studiować prawo. – A gdzie się podziała matka? – zwróciła się do Gill.
– Nie czuła się na siłach – odparła Gill. – Ale była zaproszona.
– Na pewno nie wypadłaby gorzej od tych dwóch – oznajmiła Brough, wybierając nerkowce z miseczki z orzeszkami.
Wyglądało na to, że Gill jest już tym znużona, więc Siobhan postanowiła zmienić temat i spytała Jean Burchill, czym się zajmuje w muzeum.
– Jestem starszym kustoszem – wyjaśniła Jean. – Specjalizuję się głównie w wieku osiemnastym i dziewiętnastym.
– Ty to się głównie specjalizujesz w śmierci – wtrąciła Harriet.
Burchill uśmiechnęła się.
– To prawda. Kompletuję eksponaty na podstawie dostępnych danych i…
– Ściślej mówiąc – znów przerwała jej Brough ze wzrokiem utkwionym w Siobhan – kompletujesz trumny i zdjęcia martwych dzieci z epoki wiktoriańskiej. Ile razy odwiedzam to twoje któreś tam piętro, to czuję, jak mi ciarki chodzą po plecach.
– Czwarte – powiedziała Burchill cicho.
Siobhan pomyślała, że Jean jest bardzo atrakcyjną kobietą. Drobna i szczupła, z prostymi brązowymi włosami obciętymi na pazia. Miała dołeczek w brodzie i delikatnie ukształtowane policzki, których naturalna różowość była dobrze widoczna nawet w przyciemnionym oświetleniu Sali Palmowej. Siobhan nie dostrzegła na jej twarzy ani śladu makijażu, ale pomyślała, że chyba go nie potrzebuje. Cała była w stonowanych pastelach: ubrała się w żakiet i spodnie w kolorze, który w sklepie nazywano zapewne ochrą. Pod żakiet włożyła jasnopopielaty kaszmirowy sweterek z rdzawym szalem z koziej wełny upiętym na ramieniu broszką od Rennie Mackintosh. Moda z końca lat czterdziestych, pomyślała Siobhan, i nagle zdała sobie sprawę, że jest w tym towarzystwie najmłodsza, i to o dobre piętnaście lat.
– Jean i ja chodziłyśmy razem do szkoły – wyjaśniła Gill. – Potem straciłyśmy kontakt i wpadłyśmy na siebie jakieś cztery, pięć lat temu.
Burchill uśmiechnęła się na to wspomnienie.
– Ja bym wolała nie spotykać żadnej z mojej szkoły – powiedziała Harriet z ustami pełnymi orzeszków. – Same klępy.
– Czy można paniom dolać szampana – spytał kelner, wyciągając butelkę z wiaderka.
– No nareszcie – mruknęła Brough.
Między deserem a kawą Siobhan poszła do toalety. Wracając, w korytarzu natknęła się na Gill.
– Wyższe sfery – powiedziała Gill z uśmiechem.
– Pyszna kolacja, Gill. Czy jesteś pewna, że nie powinnam…
Gill położyła jej rękę na ramieniu.
– Ja zapraszałam. Niecodziennie mam okazję obchodzić coś takiego. – Uśmiech zniknął z jej twarzy. – Myślisz, że z tym e-mailem ci się uda? – Siobhan wzruszyła ramionami, a Gill pokiwała głową, jakby zgadzając się z jej oceną. – A co myślisz o konferencji prasowej?