A potem zabudowa urwała się równie nagle, jak się zaczęła, i Rebus znalazł się znów w szczerym polu. Zatrzymał się na skraju drogi. W oddali widać było coś, co mogło być stacją benzynową, jednak z tej odległości trudno było się zorientować, czy jest otwarta. Z tyłu nadjechał traktor, ten sam, który wcześniej udało mu się w końcu wyprzedzić, minął go, zwolnił i zaczął się szykować do wjazdu na wpół zaorane pole. Kierowca traktora w ogóle nie zwracał na Rebusa uwagi. Z szarpnięciem zatrzymał traktor i wyskoczył z kabiny, a Rebus usłyszał dobywający się z jej wnętrza ryk radia.
Rebus otworzył drzwi samochodu, wysiadł i zatrzasnął je za sobą. Rolnik w dalszym ciągu nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Rebus oparł dłonie na sięgającym mu do pasa murku ułożonym z kamieni.
– Dobry – odezwał się.
– Dobry – odparł rolnik, grzebiąc coś przy pługu doczepionym z tyłu.
– Jestem z policji. Czy wie pan, gdzie mógłbym znaleźć Beverly Dodds?
– Pewnikiem w domu.
– A ten dom, to gdzie?
– Widział pan tablicę z ceramiką?
– Widziałem.
– No to tam. – Mężczyzna mówił to wszystko zupełnie obojętnym tonem i ani razu nie spojrzał na Rebusa, cały czas grzebiąc coś przy pługu. Był masywnie zbudowany, miał czarne kręcone włosy i czarną gęstą brodę okalającą twarz całą w zmarszczkach i krzywiznach. Przez chwilę Rebusowi stanęły przed oczyma dziwaczne twarze z komiksów z czasów dzieciństwa, które można było obracać do góry nogami, a one wciąż miały wygląd twarzy. – Pewno w sprawie tej durnej lalki, co?
– Tak.
– Cholerna głupota, żeby z tym do was łazić.
– Uważa pan, że to nie ma związku z zaginięciem panny Balfour?
– Jasne, że nie. Smarkacze z Błoni i nic więcej.
– Pewnie ma pan rację. Błonia to osiedle bliźniaków, tak? – Kiwnął głową do tyłu. Stąd nie widać było chłopców z piłką – jak cała osada skryli się za zakrętem – ale Rebusowi zdawało się, że wciąż dochodzą do niego odgłosy kopania.
Rolnik kiwnął głową.
– Więc mówię, nic tylko strata czasu. Ale to pana czas, nie mój, więc co mi tam… moje tylko podatki.
– Zna pan tę rodzinę?
– Znaczy którą?
– Balfourów.
Rolnik pokiwał głową.
– Do nich należy ta ziemia… znaczy, przynajmniej częściowo.
Rebus rozejrzał się i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że poza stacją benzynową nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać żadnych zabudowań.
– Myślałem, że do nich należy tylko pałac i teren wokół – powiedział.
Rolnik potrząsnął w milczeniu głową.
– A tak przy okazji, to gdzie jest ten ich pałac?
Po raz pierwszy wzrok mężczyzny spoczął na twarzy Rebusa. Widać skończył już prace przy pługu, bo wyprostował się i wytarł dłonie o spłowiałe drelichowe spodnie.
– Droga w bok na tamtym końcu miasta – poinformował.
– Będzie około półtora kilometra w tamtą stronę. Stoi taka wielka brama, więc nie da się przegapić. Kaskada też w tamtą stronę, tak gdzieś połowę bliżej.
– Kaskada?
– No, wodospad. Chyba chcesz pan to zobaczyć, nie?
Teren wprawdzie lekko wznosił się do góry, jednak trudno było wyobrazić sobie tu wzniesienie wystarczająco wysokie, by tworzyło wodospad.
– Nie mogę marnować pieniędzy z pańskich podatków na turystykę po okolicy – rzekł Rebus z uśmiechem.
– Tylko że to nie żadna turystyka, nie?
– A co?
– Pieprzona wizja lokalna, nie? – Do głosu rolnika wkradła się wyraźna irytacja. – W tym waszym Edynburgu to już wam w ogóle nic nie mówią…?
Wąska dróżka w bok od wioski wiła się lekko pod górę. Każdy przejeżdżający obok podróżny uznałby, podobnie jak Rebus, że to ślepa odnoga wiodąca donikąd, najwyżej do czyjejś zagrody. Jednak w pewnym miejscu droga się rozszerzała i tam właśnie Rebus zatrzymał swego saaba. Rolnik uprzedził go, że będzie tam bramka. Rebus zamknął samochód na klucz – miejskie przyzwyczajenie trudne do zwalczenia – i wszedł na pole, na którym pasły się krowy. Wykazały mu mniej więcej tyle samo zainteresowania, co rolnik z traktorem. Czuł ich woń, słyszał ich parskanie i chrzęst trawy. Idąc w kierunku linii drzew, starał się za wszelką cenę nie wdepnąć w krowi placek. Drzewa wyznaczały bieg strumienia i tam właśnie znajdował się wodospad. I to tam poprzedniego dnia rano Beverly Dodds znalazła niewielką trumienkę z lalką w środku. Kiedy dotarł do wodospadu, od którego miejscowość wzięła swą nazwę, wybuchnął głośnym śmiechem. Próg, z którego spadała woda, miał około metra wysokości.
– Niagara to z ciebie nie jest, co? – mruknął Rebus, klękając obok progu.
Nie wiedział, gdzie dokładnie znaleziono lalkę, ale i tak postanowił się rozejrzeć. Miejsce było urokliwe i zapewne popularne wśród miejscowych, o czym świadczyło trochę rozrzuconych puszek po piwie i opakowań po słodyczach. Podniósł się z kolan i rozejrzał wokół. Uroczo, pusto i nigdzie ani śladu ludzi. Wątpił, by ktokolwiek mógł widzieć tego, kto tę lalkę tu podrzucił, zakładając oczywiście, że sama nie przypłynęła z nurtem strumienia. Tyle, że nie bardzo miała skąd przypłynąć. Strumyk wił się po zboczu wzgórza i Rebus wątpił, aby wyżej znajdowało się cokolwiek poza nie zamieszkałą gęstwiną zarośli. Na jego mapie tego strumyka nawet nie zaznaczono, był więc pewien, że powyżej nie ma żadnych osad ludzkich, tylko wzgórza, po których można błądzić, całymi dniami nie spotykając żywego ducha. Zastanowił się przez chwilę, gdzie może się mieścić siedziba Balfourów, jednak zaraz wyrzucił tę myśl z głowy. A cóż to ma za znaczenie? Najwyraźniej nie przyjechał tu, by szukać lalek, wszystko jedno z trumnami czy bez, przyjechał tu, by szukać wiatru w polu…
Znów przyklęknął i zanurzył dłoń w strumyku. Woda była zimna i czysta. Nabrał jej trochę do dłoni i patrzył jak ścieka między palcami.
– Nie radzę jej pić – usłyszał głos za plecami.
Podniósł głowę i zobaczył postać kobiecą wynurzającą się z zarośli. Miała na sobie długą muślinową suknię, okrywającą jej wiotką sylwetkę. Stała pod słońce i przez materiał sukni widać było wyraźnie zarys jej ciała. Podeszła bliżej, odgarniając z oczu długie, kręcone blond włosy.
– Farmerzy – wyjaśniła. – Wszystkie te ich chemiczne nawozy przenikają z pól do strumienia i zatruwają wodę. Jakieś organiczne fosforany i Bóg wie, co jeszcze. – Aż się wzdrygnęła na samą myśl.
– Nigdy nie biorę tego do ust – odparł Rebus, wycierając dłoń o rękaw i podnosząc się. – Czy może pani Dodds?
– Wszyscy mówią na mnie Bev – odparła, wyciągając szczupłą dłoń z samej skóry i kości. Jak u kurczaczka, pomyślał Rebus, uważając, by jej zbyt mocno nie ścisnąć.
– Detektyw inspektor Rebus – przedstawił się. – Skąd pani wiedziała, że tu jestem?
– Zauważyłam samochód. Patrzyłam przez okno, a kiedy zobaczyłam, że tu jedzie, od razu się domyśliłam. – Wspięła się na palce, wyraźnie dumna ze swego sprytu. Sylwetką i zachowaniem przypominała nastolatkę, i tylko jej twarz mówiła co innego. Wokół oczu miała sieć zmarszczek, a skóra na policzkach nieco jej obwisła. Musiała już być po pięćdziesiątce, choć czuło się od niej młodzieńczą werwę.
– Przyszła pani na piechotę?
– O tak – potwierdziła, spoglądając na swoje obute w sandałki stopy. – Zdziwiłam się, że nie przyszedł pan najpierw do mnie.
– Chciałem się tylko rozejrzeć. W którym dokładnie miejscu znalazła pani tę lalkę?
Wskazała ręką próg wodny.
– Tuż u stóp wodospadu, na samym brzegu. Ale była zupełnie sucha.
– Skąd ta uwaga?
– Bo wiem, że będzie się pan zastanawiał, czy nie przypłynęła tu z góry.
Rebus nie dał po sobie poznać, że już się nad tym zastanawiał, ale zdaje się, że i tak to wyczuła, bo znów się wspięła na palce.
– I leżała na widoku – dodała. – Nie sądzę, żeby ją tam ktoś zgubił. Gdyby tak było, to by się zorientował i wrócił po nią.
– Myślała pani kiedyś o pracy w policji, pani Dodds?
– Proszę mi mówić Bev – cmoknęła z naganą w głosie. Nie odpowiedziała na jego pytanie, ale widać było, że sprawiło jej przyjemność.