– Już tu kiedyś byli – wyjaśniła Bev. – Zaraz po zniknięciu panny Balfour. Zostawili mi wtedy wizytówkę, więc teraz jak się to wydarzyło…
Rebus podążył za nią do sieni prowadzącej do drzwi wejściowych.
– To nie było najmądrzejsze posunięcie, pani Dodds. – Rebus starał się nie wybuchnąć.
Trzymając rękę na klamce, odwróciła się w jego stronę.
– Ale przynajmniej oni nie uważają, że jestem pomylona, panie inspektorze.
Miał ochotę odpowiedzieć: „Jeszcze nic straconego”, jednak pomyślał, że wystarczająco już narozrabiał.
Reporter nazywał się Steve Holly i zatrudniony był w edynburskim biurze brukowca z Glasgow. Był młody, ledwie po dwudziestce, co pozwalało mieć nadzieję, że może pozwoli się zastraszyć. Gdyby wysłali tu jednego ze swych starych wyjadaczy, Rebus nawet by nie próbował.
Holly był niski i miał lekką nadwagę. Włosy nażelował w ząbki, co Rebusowi przypomniało drut kolczasty biegnący u szczytu płotu okalającego pole. W jednej ręce trzymał notes i długopis, drugą podał Rebusowi.
– Chyba się jeszcze nie znamy. – Powiedział to takim tonem, że Rebus był pewien, że jego nazwisko nie jest mu obce. – Ten tu, to Tony, mój genialny artysta. – Fotoreporter parsknął. Na ramieniu dźwigał torbę ze sprzętem. – Wymyśliliśmy, Bev, że zabierzemy cię do wodospadu, a ty nam tam pokażesz, jak podnosisz trumnę z ziemi.
– Tak, oczywiście.
– I nie będziemy musieli zawracać sobie głowy robieniem zdjęć w środku – ciągnął dalej Holly. – To znaczy, Tony nie miałby nic przeciwko, tylko że jak się go wpuści do środka, to się w nim od razu zaczyna budzić kreatywny artysta.
– Doprawdy? – Popatrzyła na fotoreportera z podziwem.
Rebus zdusił w sobie uśmiech: najwyraźniej słowa „kreatywny” i „artysta” znaczyły zupełnie co innego dla Bev niż dla reportera. Holly też się szybko zorientował, bo dodał:
– Oczywiście mogę go później tu przysłać, jakbyś chciała, zrobiłby ci jakiś ładny portrecik, może w twoim studio.
– To nie jest znowu takie studio – odparła Bev, skrobiąc się palcem w szyję, wyraźnie mile połechtana. – Po prostu pokój, w którym mam koło i trochę rysunków. Do ścian przypięłam białe ekrany, żeby było lepsze światło.
– A skoro mowa o świetle – wtrącił Holly, zerkając znacząco na niebo – to chyba lepiej już chodźmy, co?
– Bo teraz światło jest idealne – wyjaśnił fotoreporter, zwracając się do Bev. – Ale długo tak nie będzie.
Bev też spojrzała w niebo i ze zrozumieniem pokiwała głową, jak jeden artysta do drugiego. Rebus musiał przyznać, że Holly jest niezły.
– Chce pan tu sam zostać na gospodarstwie? – zwrócił się teraz do Rebusa. – Bo nam to zajmie najwyżej piętnaście minut.
– Muszę wracać do Edynburga. Mogę dostać pański telefon, panie Holly?
– Gdzieś tu powinienem mieć wizytówkę. – Zabrał się do przeszukiwania kieszeni, znalazł portfel, a w nim wizytówkę.
– Dzięki – powiedział Rebus, chowając ją. – I gdybym mógł zamienić z panem słówko…?
Odchodząc z reporterem kilka kroków na bok, widział, jak Bev wdzięczy się do fotografa, pytając, czy jest właściwie ubrana. Pomyślał, że pewnie tęskni do pokrewnej artystycznej duszy w wiosce. Odwrócił się do nich plecami, by nie mogli wiedzieć, co chce powiedzieć.
– Widział pan tę lalkę? – zapytał Holly.
Rebus potwierdził, a Holly zmarszczył nos.
– Chyba tracimy tu czas, nie? – Powiedział to konfidencjonalnym tonem, co miało zachęcić do szczerej odpowiedzi.
– Niemal na pewno – odpowiedział Rebus, wbrew własnemu przekonaniu, wiedząc, że kiedy Holly zobaczy dziwaczną figurkę, też w to nie uwierzy. – Ale była okazja, żeby się na trochę wyrwać z miasta – dodał z udaną beztroską.
– Nienawidzę wsi – oświadczył Holly. – Jak na mój gust, za mało tu tlenku węgla. Ale dziwi mnie, że wysłali aż inspektora ze śledczego…
– Musimy do wszystkich poszlak podchodzić jednakowo poważnie.
– Jasne że tak, rozumiem. Tylko że ja bym wysłał posterunkowego albo najwyżej sierżanta z dochodzeniówki.
– Jak już powiedziałem… – zaczął, ale Steve Holly już się odwrócił, gotów wrócić do swych obowiązków. Rebus chwycił go za ramię. – Zdaje pan sobie sprawę, że jeżeli uznamy to za materiał dowodowy, to być może będziemy chcieli to wyciszyć?
Holly kiwnął głową i dla lepszego efektu spróbował przybrać akcent amerykański.
– To niech wtedy wasi dryndną do naszych – powiedział. Uwolnił się z uchwytu i wrócił do pozostałej dwójki. – Posłuchaj, Bev – zaczął – jeśli chodzi o to, co masz na sobie, to pomyślałem, że jest tak ładnie, że może wygodniej by ci było w jakiejś krótszej spódniczce…
Rebus znów pojechał tą samą drogą, ale tym razem nie stanął przy bramce i pojechał dalej. Po około ośmiuset metrach droga rozszerzyła się w wyłożony czerwonawym żwirem podjazd, który doprowadził go do potężnej bramy z kutego żelaza. Rebus zatrzymał się i wysiadł z samochodu. Na bramie wisiała masywna kłódka, a przez pręty widać było drogę ciągnącą się dalej i niknącą wśród drzew zasłaniających widok na dom. Nie było żadnej tablicy, ale nie miał wątpliwości, że to Jałowce. Po obu stronach bramy sterczał wysoki kamienny mur, który jednak kawałek dalej obniżał się i wyglądał na możliwy do pokonania. Rebus przeszedł wzdłuż muru około stu metrów, potem wspiął się na niego i zeskoczył po drugiej stronie. Wokół były zarośla i obawiał się, że puszczenie się na przełaj może się skończyć długim błądzeniem po lesie, wrócił więc wzdłuż muru do wyżwirowanej drogi i ruszył nią w nadziei, że zbytnio się nie wije.
Okazało się, że właśnie tak było i zza jednego zakrętu wyłaniał się następny. Idąc, rozmyślał smętnie, jak oni tu rozwiązują sprawę dostaw zaopatrzenia albo jak sobie z tym radzi listonosz. Tyle że pewnie takie drobiazgi nie zaprzątają myśli komuś takiemu jak John Balfour. Dom ukazał się Rebusowi w oddali dopiero po pełnych pięciu minutach marszu. Była to dość ponura, dwupiętrowa, rozległa gotycka budowla zakończona po obu stronach wieżami, której mury z wiekiem przybrały barwę ciemnoszarą. Rebus nie miał zamiaru podchodzić za blisko, zresztą nie wiedział, czy ktoś jest w domu. Zakładał, że dom jest pod obserwacją – jakiś policjant siedzący przy telefonie – ale jeśli tak było, to nie rzucało się to w oczy. Przed domem rozciągał się wypielęgnowany trawnik, obrzeżony rabatami kwiatowymi. Z boku domu widać było coś, co przypominało zagrodę dla koni, Rebus nie zauważył natomiast żadnych samochodów, garaży ani zabudowań gospodarczych. Pomyślał, że pewnie znajdują się za domem. Nie wyobrażał sobie, by ktoś mógł się dobrze czuć, mieszkając w takim ponurym otoczeniu. Miało się niemal wrażenie, że dom z grymasem niezadowolenia na swym obliczu zniechęca wszystkich do okazywania radości. Był ciekaw, czy matka Philippy nie czuje się w nim trochę jak eksponat muzealny. A potem w jednym z okien na piętrze pojawiła się twarz, zanim jednak zdążył się jej przyjrzeć, twarz znikła. Pomyślał, że to może zjawa strasząca w starym domu, ale chwilę później drzwi frontowe otworzyły się i wybiegła z nich postać kobieca. Zbiegła po schodach, wbiegła na żwirowy podjazd i z rozwianymi włosami opadającymi jej na twarz zaczęła biec w jego kierunku. Nagle potknęła się i upadła. Rebus ruszył, by jej pomóc, jednak ona, widząc to, szybko zerwała się na nogi. Nawet nie spojrzała na zadrapane kolana z przylgniętymi kawałkami żwiru. Z dłoni wysunęła się jej słuchawka telefonu bezprzewodowego, ale zaraz ją podniosła.
– Nie zbliżać się! – krzyknęła. Odgarnęła sobie włosy z twarzy i wtedy Rebus rozpoznał w niej Jacqueline Balfour. Jednak zreflektowała się i uniosła w górę obie ręce w geście pojednania. – Niech pan słucha, przepraszam. Tylko… proszę nam tylko powiedzieć, czego od nas chcecie.
I dopiero wtedy Rebus zdał sobie sprawę, że stojąca przed nim kobieta bierze go za porywacza swej córki.
– Proszę pani – powiedział, też unosząc obie ręce w geście poddania – jestem z policji.