W końcu udało jej się opanować szloch. Siedzieli na stopniach schodów wiodących do drzwi wejściowych, jakby wolała nie wracać do mrocznego wnętrza domu. Kilkakrotnie powtórzyła, że przeprasza za swoje zachowanie, a Rebus odparł, że to on ją powinien przepraszać.
– Po prostu nie przyszło mi do głowy – rzekł. – To znaczy nie pomyślałem, że ktoś może być w domu.
Nie była w nim zresztą sama. W drzwiach zjawiła się umundurowana policjantka, ale pani Balfour zdecydowanym tonem poleciła jej, żeby ją zostawiła. Rebus spytał, czy on też ma ją zostawić, ale przecząco pokręciła głową.
– Czy przyszedł pan, żeby mi coś zakomunikować? – spytała, oddając mu nasiąkniętą łzami chusteczkę.
Łzy: ciągle doprowadza kogoś do łez. Powiedział, żeby ją zatrzymała, a ona skrupulatnie ją złożyła tylko po to, by po chwili znów rozłożyć i zacząć wszystko od nowa. Zdawało się, że nie zauważyła nawet zadrapań na kolanach. Siedziała z rąbkiem spódnicy upchniętym między nogi.
– Nie mamy żadnych wiadomości – powiedział cicho, a widząc, jak wyraz nadziei spływa z jej twarzy, dodał: – Ale może natrafiliśmy na jakiś ślad w wiosce.
– W wiosce?
– W Kaskadach.
– Jaki ślad?
I nagle pożałował, że w ogóle się odezwał.
– Na razie nie wolno mi nic mówić. – Stara policyjna wymówka, która jednak w tej sytuacji nie mogła zdać egzaminu. Wystarczy, że powie o tym mężowi, a ten natychmiast złapie za telefon i zażąda wyjaśnień. A nawet jeśli nie, nawet jeśli uda mu się ukryć przed nią wiadomość o dziwacznym znalezisku, media na pewno nie będą takie taktowne. – Czy Philippa kolekcjonowała może lalki? – spytał po namyśle.
– Lalki? – Bawiła się słuchawką, obracając ją w dłoni.
– Bo ktoś znalazł drewnianą laleczkę obok wodospadu.
Potrząsnęła głową.
– Nie miała lalek. – Powiedziała to cicho, jakby w poczuciu winy, że w życiu Philippy powinny być lalki, a ich brak źle świadczył o niej jako matce.
– Pewnie i tak nie ma to żadnego znaczenia – stwierdził Rebus.
– Pewnie nie – zgodziła się.
– Czy pan Balfour jest w domu?
– Będzie później. Teraz jest w Edynburgu. – Popatrzyła na słuchawkę. – Nikt nie zadzwoni, prawda? Wszystkich partnerów i klientów Johna uprzedziliśmy, by tu nie dzwonili, żeby cały czas linia była wolna. To samo powiedzieliśmy rodzinie. Nie dzwońcie, bo może tamci będą chcieli się dodzwonić. Ale nie będą, ja już wiem, że nie.
– Nie wierzy pani w to, że córka została porwana?
Potrząsnęła głową.
– Wobec tego co?
Popatrzyła na niego oczami zaczerwienionymi od płaczu i podkrążonymi z niewyspania.
– Ona nie żyje. – Powiedziała to niemal szeptem. – Pan też tak uważa, prawda?
– Jest o wiele za wcześnie, żeby tak myśleć. Znam przypadki osób zaginionych, które odnajdują się po tygodniach, czasami po miesiącach.
– Tygodnie, miesiące? Nawet nie chcę o tym myśleć. To już wolałabym wiedzieć… mieć pewność w jedną albo w drugą stronę.
– Kiedy widziała pani córkę po raz ostatni?
– Jakieś dziesięć dni temu. Byłyśmy razem na zakupach w Edynburgu, w naszych stałych sklepach. Nawet nie miałyśmy nic szczególnego do kupienia. A potem poszłyśmy coś zjeść.
– Czy często tu bywała?
Jacqueline Balfour potrząsnęła głową.
– On ją zatruł.
– Słucham?
– David Costello. Zatruwał jej wspomnienia, wmawiał jej, że pamięta jakieś zdarzenia, takie, które nigdy nie miały miejsca. Ten ostatni raz, kiedy się widziałyśmy… Flipa wypytywała mnie o swoje dzieciństwo. Twierdziła, że była bardzo nieszczęśliwa, że ją ignorowaliśmy, że wcale jej nie chcieliśmy. Zupełne bzdury.
– I to Costello jej to wmówił?
Wyprostowała się i głęboko zaczerpnęła powietrza.
– Tak uważam.
Rebus zamyślił się.
– Ale dlaczego miałby coś takiego robić? – spytał po chwili.
– Dlatego, że jest tym, kim jest – rzuciła. Dzwonek telefonu wdarł się nagle w panującą ciszę. Nerwowo próbowała odnaleźć właściwy przycisk. – Halo? – Potem twarz jej trochę złagodniała. – Dzień dobry, kochanie, o której będziesz w domu…?
Rebus odczekał, aż skończy rozmawiać. Przypomniał sobie konferencję prasową i to ciągłe „ja” zamiast „my” w jego ustach, tak jakby jego żona nie przeżywała tego na równi z nim, jakby jej w ogóle nie było…
– Dzwonił John – powiedziała, a Rebus kiwnął głową.
– Mąż dużo czasu spędza w Londynie, prawda? Nie czuje się pani wtedy samotna w tym domu?
Spojrzała na niego z ukosa.
– Mam przecież przyjaciół.
– Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. Często jeździ pani do Edynburga?
– Raz, dwa razy w tygodniu.
– A często spotyka się pani ze wspólnikiem męża?
Znów go obrzuciła spojrzeniem.
– Z Ranaldem? On i jego żona to nasi najbliżsi przyjaciele… Dlaczego pan pyta?
Rebus znacząco podrapał się w głowę.
– Właściwie to sam nie wiem. Pewnie dla podtrzymania rozmowy.
– To niech pan tego nie robi.
– Mamy nie rozmawiać?
– Nie lubię tego, czuję się jakby wszyscy wokół zastawiali na mnie sidła. To samo jest na tych wszystkich służbowych przyjęciach, John mnie wiecznie ostrzega, żeby się pilnować i z niczym się nie wygadać, bo nigdy nie wiadomo, kto i kiedy stara się wyciągnąć coś o banku.
– Ale my to nie konkurencja, proszę pani.
Pochyliła lekko głowę.
– Oczywiście, że nie. Przepraszam. Tylko że…
– Nie ma za co przepraszać – powiedział Rebus, wstając. – Jesteśmy w pani domu i obowiązują tu pani reguły. Czyż nie tak?
– No cóż, jeśli chce pan to tak ująć… – Wydawało się, że odrobinę się rozchmurzyła. Mimo to Rebus pomyślał, że gdy jej mąż jest w domu, obowiązują tu pewnie tylko jego reguły…
W środku było dwoje policjantów siedzących wygodnie w salonie. Policjantka przedstawiła się jako Nicola Campbell, a policjant okazał się funkcjonariuszem biura kryminalnego z centrali na Fettes. Nazywał się Eric Bain, jednak powszechniej znany był jako „Bania”. Bain siedział przy biurku, na którym leżał aparat telefoniczny, notes z długopisem i urządzenie nagrywające, a obok telefon komórkowy podłączony do laptopa. Po upewnieniu się, że dzwoni pan Balfour, Bain zsunął z uszu słuchawki i zawiesił je sobie wokół szyi. Popijał truskawkowy jogurt wprost z pojemniczka i kiwnął Rebusowi głową na powitanie.
– Nieźle wam się powodzi w tym luksusie – powiedział Rebus, rozglądając się po wnętrzu.
– Pozwolisz, że cię poprawię i powiem: nie powodzi, tylko nudzi – odparła Campbell. A ten laptop po co?
– Żeby Bania mógł sobie pogadać ze swoimi durnymi kolesiami.
Bain pogroził jej palcem.
– To nowa technika telekomunikacyjna służąca do namierzania i lokalizowania rozmów. – Zajęty wygrzebywaniem resztek jogurtu nie zauważył, że Campbell robi do Rebusa minę i bezgłośnie wymawia: „Palant”.
– To na pewno wspaniała technika – powiedział Rebus – oby tylko było co namierzać.
Bain pokiwał smętnie głową.
– Na początku było mnóstwo telefonów z wyrazami współczucia od przyjaciół i rodziny. Dzwoniło zdumiewająco mało pomyleńców. Pewnie pomogło trochę to, że numer jest zastrzeżony.
– Tylko musicie pamiętać – ostrzegł ich Rebus – że ten, którego szukamy, też może być pomyleńcem.
– Świrów tu nigdzie nie brakuje – oświadczyła Campbell, zakładając nogę na nogę. Siedziała na jednej z trzech stojących tu kanap, z rozłożonymi egzemplarzami „Caledonii” i „Scottish Field”. Na stoliku obok leżała sterta innych czasopism. Rebus odniósł wrażenie, że oboje czuli się tu jak w domu i że Campbell już co najmniej raz przeczytała te wszystkie pisma.
– Co masz na myśli?
– Byłeś już w wiosce? Widziałeś tych wszystkich albinosów na drzewach, brzdąkających na banjo?
Rebus uśmiechnął się, ale Bain wyglądał na zaskoczonego.
– Nie widziałem żadnego – powiedział.
Wzrok Campbell, którym go obrzuciła, mówił wyraźnie: „To dlatego, że w jakimś innym równoległym świecie ty tam siedzisz razem z nimi…”