– Słuchajcie – odezwał się Rebus. – Na konferencji prasowej pan Balfour wspomniał coś o swoim telefonie komórkowym…

– Nie powinien był tego robić – odparł Bain, kręcąc głową. – Specjalnie prosiliśmy, żeby tego nie robił.

– Chodzi o to, że nie tak łatwo namierzyć rozmowę na komórkę?

– Bo komórki są znacznie bardziej elastyczne niż linie naziemne.

– Ale wciąż możliwe do namierzenia?

– Tylko do pewnego stopnia. Przede wszystkim na rynku jest mnóstwo lewych komórek. Może się zdarzyć, że namierzymy kogoś tylko po to, żeby się dowiedzieć, że mu w zeszłym tygodniu ukradli telefon.

– No więc sam widzisz, jak to jest – powiedziała Campbell, zwracając się do Rebusa i tłumiąc ziewanie. – Sensacja goni sensację…

Wracał do miasta, zbytnio się nie spiesząc i obserwując narastający ruch samochodowy w przeciwną stronę. Zaczynała się godzina szczytu i z miasta wyjeżdżały dyrektorskie limuzyny, kierując się do wiejskich rezydencji ich właścicieli. Słyszał, że są tacy, którzy codziennie dojeżdżają do Edynburga z tak oddalonych miejscowości jak Borders, Fife czy Glasgow. Winę za to zrzucali na ceny mieszkań w Edynburgu. Połowa bliźniaka z trzema sypialniami w przyzwoitej części miasta potrafiła kosztować od ćwierć miliona funtów w górę. Za takie pieniądze można było kupić duży wolnostojący dom w Zachodnim Lothian albo pół ulicy gdzieś w Cowdenbeath. Z drugiej strony Rebus wciąż był nagabywany przez potencjalnych nabywców i dostawał listy adresowane do „Pana Właściciela”, zawierające oferty kupna. Bo tak wyglądała druga strona mieszkaniowego medalu w Edynburgu: jakby ceny nie rosły, wciąż znajdowali się chętni do kupna. W przypadku Marchmont byli to często właściciele nieruchomości szukający okazji, by powiększyć swoje zasoby, lub zamożni rodzice, których dzieci chciały mieszkać w pobliżu uniwersytetu. Rebus mieszkał tu już od dwudziestu kilku lat i obserwował zachodzące wokół zmiany. Spotykało się coraz mniej rodzin z dziećmi i ludzi starszych, a coraz więcej studentów i młodych, bezdzietnych małżeństw. Grupy te zdawały się nie integrować i żyły obok siebie. Ludzie, którzy mieszkali całe życie w Marchmont, patrzyli, jak ich dzieci wynoszą się gdzieś daleko, bo nie stać ich na kupno czegoś w pobliżu. Rebus nie znał już nikogo z sąsiadów mieszkających w jego kamienicy ani w pobliskich kamienicach. Z tego, co wiedział, był już ostatnim lokatorem-właścicielem mieszkania w całej kamienicy. Co gorsza, wyglądało też, że jest jej najstarszym mieszkańcem. A oferty kupna wciąż przychodziły i ceny wciąż rosły.

I dlatego postanowił się stąd wyprowadzić. Nie zdecydował się jeszcze na kupno czegoś nowego, zastanawiał się bowiem, czy nie wrócić do wynajmowania mieszkania. W ten sposób miałby dużo większą swobodę: rok w domku na wsi, potem rok gdzieś nad morzem i rok albo dwa w pobliżu jakiegoś pubu… Zdawał sobie sprawę, że to mieszkanie jest dla niego o wiele za duże. Nikt nigdy nie korzystał z dodatkowych sypialni, a jemu samemu często zdarzało się usnąć na fotelu w pokoju dziennym. Wystarczyłaby mu właściwie kawalerka; wszystko ponad będzie już zbytkiem.

Mijał jadące z naprzeciwka i wracające do domów duże volva, BMW i sportowe audi. Rebus zastanawiał się, czy sam też chciałby dojeżdżać. Z Marchmont mógł spacerkiem dojść do pracy. Zajmowało mu to piętnaście minut i stanowiło jego jedyny ruch na powietrzu. Nie chciałby na przykład dojeżdżać codziennie do pracy z Kaskad. Kiedy był tam rano, drogi były puste, przypuszczał jednak, że teraz ta dość wąska szosa jest zatłoczona samochodami.

Zaczął szukać miejsca do zaparkowania i to mu dało jeszcze jeden powód, by się stąd wyprowadzić. W końcu postawił saaba na żółtej linii i wszedł do miejscowego sklepu po wieczorną gazetę, mleko, bułki i bekon. Zadzwonił do komisariatu z pytaniem, czy jest potrzebny i usłyszał, że nie. W mieszkaniu wyjął z lodówki puszkę piwa i zasiadł w swym fotelu pod oknem. W kuchni panował większy bałagan niż zwykle. Na czas robót elektrycznych musiał tu przenieść część rzeczy z przedpokoju. Nie pamiętał już, kiedy ktoś ostatni raz zaglądał do instalacji elektrycznej i podejrzewał, że nikt tego nawet nie tknął od czasu kupna mieszkania. Umówił też malarza, który po skończeniu robót elektrycznych miał całość trochę odświeżyć. Ostrzegano go, by nie szaleć z remontem, bo i tak ten, kto to kupi, będzie chciał wszystko zrobić na nowo po swojemu. Więc tylko elektryka, malowanie i na tym koniec. Na giełdzie nieruchomości powiedziano mu, że nie sposób przewidzieć, ile może dostać za swoje mieszkanie. W Edynburgu był zwyczaj oferowania domów i mieszkań na sprzedaż za „cenę od”, i to co ponad „od” mogło czasami osiągnąć trzydzieści lub czterdzieści procent ceny podstawowej. Według ostrożnej wyceny jego puste mieszkanie przy Arden Street miało wartość od 125 000 do 140 000 funtów. Hipoteka mieszkania była czysta, więc ta gotówka mogła się znaleźć bezpośrednio na koncie bankowym.

– Z taką kasą możesz od razu iść na emeryturę – zauważyła Siobhan.

No, może. Przypuszczał, że będzie się musiał podzielić pieniędzmi ze swoją byłą żoną, mimo iż rozliczył z nią jej część mieszkania bezpośrednio po rozstaniu. I oczywiście część z tej gotówki przeznaczyłby dla swojej córki, Sammy. Sammy stanowiła jeszcze jeden dodatkowy powód, by się stąd wynieść, przynajmniej tak sobie wmawiał. Uwolniła się wreszcie od wózka inwalidzkiego, na który trafiła po wypadku, ale wciąż poruszała się o kulach. Pokonanie dwóch ciągów schodów bez windy to wysiłek ponad jej możliwości… choć trudno ją było nazwać częstym gościem, nawet w czasach przed wypadkiem.

W ogóle niewielu gości go odwiedzało, jako że nie był z niego zbyt dobry gospodarz. Właściwie nigdy nie udało mu się zapełnić pustki, jaka tu została po wyprowadzeniu się jego byłej żony, Rhony. Ktoś kiedyś nazwał jego mieszkanie „pieczarą” i było w tym sporo prawdy. Stanowiło dla niego schronienie i na tym właściwie kończyła się jego rola. W mieszkaniu studentów za ścianą grała jakaś wrzaskliwa muzyka, trochę przypominająca złego Hawkwinda sprzed dwudziestu lat, co pewnie znaczyło, że jest to nagranie jakiejś nowej, modnej kapeli. Przejrzał własną kolekcję, natknął się na taśmę, którą nagrała dla niego Siobhan i wsadził ją do odtwarzacza. Zespół Mutton Birds: trzy numery z jednego z ich albumów. Pochodzili z Nowej Zelandii, czy skądś tam, a jeden z instrumentów dograno tu, w Edynburgu. I mniej więcej tyle mogła mu o nich powiedzieć. Druga z kolei piosenka nosiła tytuł Kaskady.

Wrócił na swój fotel. Na podłodze obok stała butelka. Talisker, czysty, wysublimowany smak. Nalał go do stojącej obok szklanki i wzniósłszy toast do swego odbicia w oknie, wypił. Potem zamknąwszy oczy, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Tego pokoju nie kazał odświeżać. Nie tak dawno sam go własnoręcznie pomalował z pomocą przyjaciela i sojusznika, Jacka Mortona. Jack już nie żył i dołączył do i tak zbyt licznego grona jego upiorów przeszłości. Rebus był ciekaw, czy kiedy się stąd wyniesie, jego upiory podążą za nim. Obawiał się, że pewnie niestety tak. Zresztą tak naprawdę, chyba by mu ich brakowało.

Wszystkie piosenki mówiły o traceniu czegoś i próbach odzyskania tego czegoś. Zmieniają się miejsca, a wraz z nimi ludzie, ich marzenia zaś stają się coraz mniej możliwe do spełnienia. Rebus nie sądził, by było mu przykro żegnać się z Arden Street. Przyszła pora na zmiany.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: