– Graliście kiedyś w taką grę? – spytała Siobhan.
– Nie – przyznał sprzedawca. Okazało się, że żaden z pozostałych też nie.
– Tak gdzieś w połowie Leith Walk jest sklep z grami komputerowymi – poinformował sprzedawca. – Specjalizują się w D amp;D, ale może będą mogli pani pomóc.
– Co to jest D amp;D?
– Dungeons and dragons – lochy i smoki, duchy i czary, i takie tam.
– A ten sklep jakoś się nazywa? – spytała Siobhan.
– U Gandalfa – wykrzyknęli chórem wszyscy trzej.
Sklep U Gandalfa był od zewnątrz niepozorną wąską klitką wciśniętą między salon tatuażu a frytkarnię. Jeszcze bardziej zniechęcająco wyglądała zamknięta na kłódki stalowa krata zakrywająca okno wystawowe. Kiedy otworzyła drzwi, rozległ się donośny dźwięk dzwonków zawieszonych tuż nad nimi. Najwyraźniej sklep Gandalfa dawniej zajmował się czymś innym – był chyba antykwariatem – a zmiana branży nie pociągnęła za sobą żadnych zmian w wystroju. Na półkach leżały dziesiątki gier planszowych i pionków przypominających nieco surowe, nie pomalowane żołnierzyki, sterty instrukcji i podręczników z pozaginanymi rogami. Plakaty na ścianach przedstawiały wizje Armagedonu. Pośrodku sali stał składany stolik z czterema krzesłami i rozłożoną na nim planszą do gry. Nie było kontuaru ani kasy. Skrzypnęły drzwi z zaplecza i stanął w nich mężczyzna około pięćdziesiątki. Miał posiwiałą brodę i włosy związane z tyłu w kucyk. Wydatny brzuch opinała koszulka z nazwą zespołu Grateful Dead.
– Wygląda pani strasznie oficjalnie – odezwał się ponurym głosem.
– Wydział śledczy policji – odparła Siobhan, wyciągając legitymację.
– Za czynsz zalegam dopiero osiem tygodni – mruknął. Poczłapał w kierunku stolika, a Siobhan zauważyła, że na bosych stopach ma sandały, po których widać było, że tak jak ich właściciel niejedno już przeszły. Przyjrzał się rozstawieniu pionków na planszy i nagle zapytał: – Ruszała tu pani coś?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– No to Anthony ma przesrane, przepraszam za mój francuski. – Uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. – Będą tu za godzinę.
– Kto taki?
– Gracze. Musiałem wczoraj zamknąć budę, zanim skończyli. Anthony musiał się wkurzyć, kiedy tak próbował wykończyć Willa.
Siobhan spojrzała na planszę. Rozmieszczenie pionków nic jej nie mówiło. Brodacz postukał w karty wyłożone obok planszy.
– Bo wszystko zależy od tego – powiedział ze złością.
– Aha – kiwnęła głową Siobhan. – Tylko obawiam się, że się na tym nie wyznaję.
– Pewno, że nie.
– Co pan chciał przez to powiedzieć?
– Nic takiego.
Jednak Siobhan była niemal pewna, że wie, o co tamtemu chodzi. Najwyraźniej był to prywatny klub, tylko dla mężczyzn, i jak wszystkie takie bastiony męskości był bardzo pod tym względem ortodoksyjny.
– Myślę, że nie będzie mi pan mógł pomóc – powiedziała, rozglądając się dookoła i starając opanować chęć podrapania się. – Interesują mnie sprawy nieco bardziej zaawansowane technicznie.
Słysząc to, wyraźnie się oburzył.
– Znaczy co?
– Gry komputerowe z podziałem na role.
– Interaktywne? – Oczy mu rozbłysły. Siobhan skinęła głową, a on znów spojrzał na zegarek, potem poczłapał do drzwi wejściowych i zamknął je na klucz. Już zaczęła się szykować do odparcia ataku, ale on przeszedł obok niej obojętnie i skierował się ku drzwiom na zaplecze. – Tędy – powiedział, a Siobhan, czując się niczym Alicja u wejścia do tunelu, podążyła za nim.
Zeszła kilka schodków w dół i znalazła się w zatęchłym pomieszczeniu bez okien, oświetlonym tylko jedną żarówką umieszczoną pod sufitem. Pod ścianami leżały sterty pudeł z grami planszowymi i ich akcesoriami, w rogu był zlew, a na suszarce obok stał czajnik i parę kubków. Za to w drugim rogu stał najnowszy model komputera z ogromnym płaskim i cienkim monitorem. Siobhan spytała gospodarza, jak mu na imię.
– Gandalf – odparł pogodnie.
– Pytam o pańskie prawdziwe imię.
– Wiem. Ale tutaj to jest moje prawdziwe imię. – Usiadł przy komputerze i rozpoczął wędrówkę myszką po ekranie, nie przestając przy tym mówić. Dopiero po chwili Siobhan zauważyła, że myszka jest bezprzewodowa. – W sieci jest mnóstwo różnych gier. Gracze łączą się w grupy i walczą albo z programem, albo między sobą. Istnieją już całe ligi. – Stuknął palcem w ekran. – Widzi pani? To jest na przykład liga Doom. – Spojrzał na nią. – Wie pani, co to Doom?
– Gra komputerowa.
Skinął twierdząco.
– Tyle że w niej gracze współpracują ze sobą w walce ze wspólnym wrogiem.
Przebiegła wzrokiem po liście drużyn.
– Na ile to wszystko jest anonimowe? – spytała.
– To znaczy, co?
– To znaczy, czy poszczególni gracze orientują się, kto jest z nimi w jednej drużynie, a kto w drużynie przeciwnej?
Poskrobał się po brodzie.
– W większości przypadków posługują się wojennymi pseudonimami.
Siobhan pomyślała o Philippie i jej specjalnym haśle e-mailowym.
– I wszyscy mogą mieć po kilka pseudonimów, czy tak?
– O tak – potwierdził. – Można obrać kilkanaście różnych ksywek. Potem spotyka się kogoś, z kim się rozmawiało setki razy, a człowiek nawet nie wie, że już go zna, bo tamten występuje pod nowym imieniem.
– Więc można na swój temat kłamać?
– Jeśli tak chce to pani nazwać. Rozmawiamy o świecie wirtualnym. W tym świecie nic nie jest „prawdziwe” jako takie. Dlatego ludzie mogą sobie wymyślać wirtualne życiorysy, jakie im się żywnie podobają.
– W sprawie, którą się teraz zajmuję, mamy do czynienia z taką grą.
– Jaką grą?
– Tego nie wiem. Ale są w niej poziomy o nazwie Pieklisko i Rygory. Wygląda na to, że grą zarządza ktoś imieniem Quizmaster.
Znów podrapał się po brodzie. Założył okulary w stalowej oprawce i gdy odwrócił się do komputera, obraz z ekranu odbijający się w soczewkach skutecznie zasłaniał mu oczy.
– Nie znam – powiedział w końcu.
– Aż czym się to panu kojarzy?
– Wygląda mi to na grę typu RPG, czyli fabularną z podziałem na role, w której Quizmaster wymyśla pytania lub stawia zadania. Może w to grać jedna albo kilkadziesiąt osób.
– Ma pan na myśli drużyny?
Wzruszył ramionami.
– Trudno powiedzieć. W jakiej to witrynie?
– Nie wiem.
Spojrzał na nią.
– Specjalnie dużo to pani nie wie.
– To prawda – przyznała.
Westchnął i spytał:
– A na ile poważna jest ta pani sprawa?
– Zaginęła młoda kobieta, która grała w tę grę.
– I nie jest pani pewna, czy te dwie sprawy się z sobą łączą?
– Właśnie.
Złożył ręce na brzuchu.
– Popytam – powiedział. – Zobaczymy, czy uda nam się znaleźć dla pani tego Quizmastera.
– Gdybym chociaż wiedziała, czego ta gra dotyczy… Kiwnął głową, a ona przypomniała sobie swój dialog z Quizmasterem.
Spytała go o Pieklisko, a on jej wtedy powiedział: Musiałabyś zagrać w grę…
Wiedziała, że czekanie na przydział służbowego laptopa będzie się ciągnęło w nieskończoność, a nawet jeśli go wybłaga, to i tak nie będzie podłączony do sieci. W drodze powrotnej na komisariat zajrzała więc do jednego ze sklepów komputerowych.
– Najtańszy, jaki mamy, kosztuje około dziewięciuset funtów – oświadczyła sprzedawczyni.
Siobhan aż się wzdrygnęła.
– A jak długo potrwałoby podłączenie go do sieci?
– To już zależy od pani serwera – odparła sprzedawczyni.
Siobhan podziękowała i wyszła ze sklepu. Wiedziała, że zawsze może użyć komputera Philippy Balfour, jednak z różnych względów nie chciała tego robić. A potem nagle ją olśniło i sięgnęła po komórkę.
– Grant? Cześć, tu Siobhan. Chciałabym cię prosić o przysługę…
Posterunkowy Grant Hood kupił sobie laptopa z tych samych powodów, z jakich kupił też odtwarzacz minidysków, DVD i cyfrową kamerę wideo. Wszystko to był sprzęt, a sprzęt to coś, co się kupuje, żeby zaimponować innym. I rzeczywiście, za każdym razem, kiedy przynosił na St Leonard’s nową zabawkę, przez pięć czy dziesięć minut znajdował się w centrum zainteresowania – a ściślej mówiąc nie on, tylko jego sprzęt. Jednocześnie Siobhan zauważyła, że Grant chętnie te cuda techniki pożycza każdemu, kto o to poprosi. Sam ich właściwie nie używał, a jeśli nawet, to nudziły mu się po kilku tygodniach. Może brało się to stąd, że nigdy nie udało mu się doczytać do końca instrukcji obsługi. Instrukcja do kamery cyfrowej była większa i grubsza od samej kamery.