Tak więc Grant z chęcią wyskoczył do domu i wrócił z laptopem. Siobhan uprzedziła go, że będzie go używać do poczty elektronicznej.

– Jest podłączony i gotowy do dzieła – oznajmił Grant.

– Będzie mi potrzebny twój adres e-mailowy i hasło.

– Ale to znaczy, że będziesz miała dostęp do mojej poczty – zasępił się.

– Powiedz mi, kochany, ile e-maili dostajesz tygodniowo?

– Trochę – odparł wymijająco.

– No to nic się nie martw. Wgram ci je do pamięci… i obiecuję, że nie będę czytać.

– To pozostaje jeszcze tylko kwestia mojego honorarium – rzekł Grant.

Spojrzała na niego zdumiona.

– Twojego czego?

– Kwestia do dyskusji. – Twarz rozjaśnił mu uśmiech.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

– Więc, czego sobie życzysz?

– Jeszcze nie wiem. Muszę to przemyśleć…

Uznąwszy negocjacje za zakończone, Siobhan wróciła do swojego biurka. Miała kabelek do podłączenia komórki do laptopa, jednak wcześniej sprawdziła, czy w komputerze Philippy nie ma jakichś wiadomości od Quizmastera. Nie było niczego. Podłączenie laptopa do sieci zajęło jej tylko kilka minut. Zaraz potem wysłała wiadomość do Quizmastera i podała mu adres e-mailowy Granta.

Może zdecyduję się zagrać. Kolej na ciebie. Siobhan.

Po wysłaniu wiadomości nie rozłączyła się i pozostała w sieci. Miała świadomość, że za następny rachunek za komórkę przyjdzie jej zapłacić fortunę, ale odpędziła tę myśl od siebie. Jak dotąd ta gra była jej jedynym śladem i nawet jeśli nie miała zamiaru w nią zagrać, to i tak chciała się o niej dowiedzieć czegoś więcej. Widziała jak w drugim końcu sali Grant z grupką kolegów o czymś rozmawiają i co chwilę zerkają w jej stronę. Niech sobie gadają, pomyślała.

Rebus siedział na Gayfield Square, gdzie nic się nie działo. Co oznaczało, że w sali operacyjnej było gwarno jak w ulu, tylko cały ten gwar i ruch nie mógł zagłuszyć narastającego uczucia bezsilności. Pofatygował się do nich sam zastępca komendanta, któremu raport o postępach w śledztwie złożyła zarówno Gill Templer, jak i Bill Pryde. Obojgu dał do zrozumienia, że oczekuje „szybkiego dotarcia do konkluzji”. Ponieważ później oboje powtórzyli to sformułowanie, nie trudno było się domyślić, co im powiedział.

– Detektyw inspektor Rebus? – spytał jeden z mundurowych, stając przy jego biurku. – Szefowa chce z panem porozmawiać.

Gdy do niej wszedł, poleciła mu zamknąć za sobą drzwi. W pomieszczeniu było ciasno, a powietrze przesiąkło wonią ludzkiego potu. W całym komisariacie było krucho z miejscem i Gill musiała dzielić pokój z dwoma detektywami pracującymi na inne zmiany.

– Może powinniśmy zacząć adaptować cele w areszcie – powiedziała, zbierając z biurka kubki i zostając z nimi w ręku, kiedy się okazało, że nie ma ich gdzie odstawić. – Na pewno nie byłoby gorzej niż tu.

– Nie rób sobie kłopotu – odparł Rebus. – Długo tu nie posiedzę.

– Masz rację, nie posiedzisz. – Ustawiła kubki na podłodze i niemal natychmiast przewróciła jeden nogą. Usiadła za biurkiem, nie zwracając uwagi na rozlaną kawę. Rebus został na stojąco, bo tak wynikało z regulaminu, jak i z faktu, że w pokoju nie było ani jednego wolnego krzesła. – Jak ci poszło w Kaskadach?

– Szybko dotarłem do konkluzji.

Wbiła w niego wzrok.

– A mianowicie?

– Że będzie z tego dobry temat dla brukowców.

– Tak. – Kiwnęła głową. – Widziałam coś we wczorajszej popołudniówce.

– Ta baba, która znalazła lalkę – przynajmniej tak twierdzi – wciągnęła w to prasę.

– Przynajmniej tak twierdzi?

W odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.

– Myślisz, że może być w to zamieszana?

Wsunął ręce do kieszeni spodni.

– Kto to może wiedzieć?

– Jest ktoś taki, komu się zdaje, że coś wie. Moja przyjaciółka nazwiskiem Jean Burchill. Myślę, że powinieneś z nią porozmawiać.

– A kto to taki?

– Jest kustoszem w Muzeum Szkocji.

– I twierdzi, że wie coś na temat tej lalki?

– Niewykluczone – Gill zawiesiła głos. – Twierdzi, że to nie pierwszy taki przypadek.

Rebus przyznał się Jean Burchill, że nigdy wcześniej nie był w tym muzeum.

– Parę razy byłem z córką w starym muzeum, kiedy była jeszcze dzieckiem.

Burchill cmoknęła z naganą.

– To muzeum to coś zupełnie innego, panie inspektorze. Świadczy o tym, kim jesteśmy, o naszej historii i kulturze.

– Czyli że nie ma w nim wypchanych zwierząt i totemów?

Uśmiechnęła się.

– O ile mi wiadomo, nie ma.

Opuścili ogromny, wymalowany na biało, hol wejściowy i szli przez sale wystawowe na parterze. Dotarli do niewielkiej windy i w oczekiwaniu na nią, Burchill stanęła do niego twarzą i zmierzywszy Rebusa wzrokiem, oświadczyła:

– Gill opowiadała mi o panu. – Potem drzwi windy się otworzyły i oboje weszli do środka.

– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy – powiedział, starając się, by zabrzmiało to lekko.

Burchill spojrzała na niego rozbawiona. Mimo swego wieku sprawiała wrażenie młodej dziewczyny, u której nieśmiałość miesza się z pewnością siebie, strach z ciekawością.

– Jedziemy na czwarte piętro – oznajmiła, a kiedy drzwi windy znów się otworzyły, znaleźli się w wąskim korytarzu pełnym przedmiotów i obrazów kojarzących się ze śmiercią. – To jest dział dotyczący wierzeń – poinformowała niemal szeptem. – Czary, gusła, ceremonie pogrzebowe i zbezczeszczone groby.

Jednym z eksponatów był czarny karawan gotów zawieść kolejne zwłoki na jakiś wiktoriański cmentarz, obok zaś leżała ogromna metalowa skrzynia. Rebus nie mógł się powstrzymać, by jej nie dotknąć.

– To grzebalna kaseta – wyjaśniła, a widząc, że nie rozumie, dodała: – Przez pierwsze sześć miesięcy rodziny zmarłych trzymały trumnę ze zwłokami w takiej kasecie, żeby zniechęcić Rezurekcjonistów.

– Chodzi o złodziei zwłok, tak? – Akurat ten fragment historii był mu znany. – Takich jak Burke i Hare, którzy wykradali zwłoki i sprzedawali je uniwersytetowi?

Jean Burchill popatrzyła na niego wzrokiem nauczycielki karcącej uczniaka.

– Burke i Hare nie wykradali żadnych zwłok. Na tym cała sprawa polegała, że sami zabijali, a potem sprzedawali zwłoki do badań anatomicznych.

– Prawda – przyznał Rebus.

Przeszli obok kolejnych pogrzebowych eksponatów, a wśród nich fotografii martwych dzieci, by zatrzymać się przy ostatniej gablocie.

– Oto jesteśmy – oświadczyła Burchill. – Trumny z Arthur’s Seat.

Rebus przyjrzał się. W gablocie leżało osiem trumienek. Wszystkie długie na około piętnaście centymetrów, były starannie wykonane i miały wieczka nabite ćwiekami. W trumienkach leżały małe drewniane laleczki, niektóre ubrane, inne nie. Jedna z nich odziana była w strój w zielono-białą kratkę.

– Kibicka Hibsów – mruknął Rebus.

– Kiedyś wszystkie były ubrane, ale na niektórych materiał zbutwiał. – Wskazała fotografię umieszczoną w gablocie. – W tysiąc osiemset trzydziestym szóstym roku dzieci bawiące się na zboczu Arthur’s Seat odnalazły ukryte wejście do jaskini. Wewnątrz znajdowało się siedemnaście małych trumienek, z których przetrwało tylko te osiem.

– Musiały się nieźle wystraszyć – stwierdził Rebus, przyglądając się fotografii i próbując zgadnąć, w którym miejscu rozległego wzgórza mogła się znajdować ta jaskinia.

– Przeprowadzone badania wskazują, że trumienki wykonano w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku.

O tym samym informowały wywieszki na eksponatach w gablocie. Obok leżały też wycinki z gazet z tamtych czasów, z których wynikało, że lalkami posługiwały się czarownice pragnące za ich pomocą rzucić urok na wybrane osoby. Inna popularna teoria głosiła, że laleczki były talizmanami na szczęście chowanymi tam przez marynarzy wyruszających w dalekie rejsy.

– Marynarze na Arthur’s Seat? – zadumał się Rebus. – To by był dość niezwykły widok.

– Czyżbym wyczuwała animozje w pańskim głosie, inspektorze?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: