Nie było jednak ani słowa o szczegółach, żadnego opisu wyrafinowanych cięć na klatce piersiowej ofiary. Czyżby policja znowu zamierzała zatrzymać dla siebie dowody? Potrząsnął głową i czytał dalej.

Nożem do ryb nabrał owocową galaretkę i rozsmarował ją na przypalonej babeczce. Ten durny toster od tygodni nawalał, ale i tak wolał z niego korzystać, niż schodzić na dół na wspólne śniadanie. W swojej sypialni mógł cieszyć się spokojnym posiłkiem i gazetą, bez męczącej konieczności podtrzymywania uprzejmej konwersacji.

Pomieszczenie było skromne. Białe ściany i drewniana podłoga. Niewielkie podwójne łóżko ledwo mieściło jego sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Zdarzało się, że w nocy nogi zwisały w powietrzu. Wniósł do tego pokoju mały fornirowany stół i dwa krzesła, choć zawsze był sam. Na ruchomym barku stał toster, prezent od któregoś z parafian. Była tam też kuchenka elektryczna i czajnik, w którym gotował wodę na herbatę.

Na stoliku nocnym stał najbardziej ozdobny z jego sprzętów. Lampa, której podstawę zdobił relief z cherubinami i nimfami w zgrabnym układzie. Ta lampa była jednym z niewielu przedmiotów, których zapragnął, więc kupił ją za swoją skromną pensję. No i jeszcze trzy obrazy. Stać go było, oczywiście, tylko na reprodukcje. Wisiały naprzeciw łóżka, żeby mógł na nie patrzeć, kiedy zapada w sen, choć ostatnio sen nie przychodził łatwo. Zawsze miał z tym problem, kiedy zaczynało się to dudnienie i pulsowanie, wkraczając w jego spokojne życie, wdzierając się z ohydnymi wspomnieniami. Jego pokój był skromny i biedny, lecz dawał mu chwile wytchnienia i samotności w życiu, które nie należało już tylko do niego. Lecz tu miał jeszcze nad nim kontrolę.

Spojrzał na zegarek i potarł dłonią brodę. Stwierdził, że nie musi się golić, bo na jego gładkiej jak u chłopca twarzy od poprzedniego dnia nie pojawił się nowy zarost. Miał więc czas, by dokończyć lekturę. Na idiotyczne artykuły o Ronaldzie Jeffreysie rzucił tylko okiem. Jeffreys nie zasługiwał na uwagę, którą mu poświęcano, a tu proszę, po śmierci znowu znalazł się w światłach reflektorów.

Dokończył śniadanie i starannie wytarł stół. Żaden okruch nie umknął jego dłoni z wilgotną szmatką, która ślizgała się raz-dwa po blacie. W łazience z małego kranu z brązowymi zaciekami zdjął nadal wilgotną parę sportowych butów firmy Nike, oskrobaną do czysta z błota. Szkoda, że nie zdjął butów wcześniej, pomyślał. Wytarł je do sucha i odstawił, żeby wymyć jedyny talerz, który uważał za swój, delikatny, ręcznie malowany talerz z Noritake, który pożyczył dawno temu ze wspólnego porcelanowego serwisu. Filiżankę na spodku od kompletu, również pożyczoną, napełnił po brzegi gorącą wodą i zanurzył w niej użytą już raz torebkę z herbatą. Czekał, aż woda nabierze odpowiedniego koloru, po czym szybko wyciągnął torebkę i starannie ją wycisnął.

Zakończył w ten sposób swój poranny rytuał. Na czworakach wyciągnął spod łóżka drewniane pudełko. Położył je na stoliku i głaskał palcami skomplikowany wzór wyrzeźbiony na jego pokrywie. Wyciął starannie artykuły z gazety, omijając to, co dotyczyło Jeffreysa. Otworzył pudełko i schował w nim złożone wycinki, które znalazły się na wierzchu wielu innych, często już pożółkłych. Sprawdził zawartość: lśniąco biały kawałek płótna, dwie świece i mały pojemnik z olejem. Zlizał resztki galaretki z noża do ryb i wrócił do pudełka, delikatnie kładąc nóż na miękkiej bawełnie chłopięcych majtek.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Timmy Hamilton odepchnął dłoń Christine, która dotykała jego twarzy. Siedzieli na schodach kościoła św. Małgorzaty, zastanawiając się, co robić. Nie dość, że się spóźnili, to jeszcze matka musiała robić przedstawienie przed jego kolegami.

– Przestań, mama. Wszyscy patrzą.

– To jakiś nowy siniak? – Trzymając go za brodę, lekko uniosła jego głowę.

– Wpadłem na Chada na treningu. To nic takiego. – Położył dłoń na udzie, jakby chciał ukryć jakieś poważniejsze skaleczenie.

– Powinieneś uważać, Timmy. Jesteś delikatny. Musiałam stracić głowę, że pozwoliłam ci wczoraj grać.

Otworzyła torebkę i zaczęła poszukiwania.

– Spóźnię się. Przecież wiesz, że msza zaczyna się za piętnaście minut.

– Myślałam, że mam twój formularz zgłoszeniowy i czek za kamping.

– Mama, jestem spóźniony.

– No dobrze, dobrze. – Zatrzasnęła torebkę. – Powiedz księdzu Kellerowi, że wyślę czek jutro pocztą.

– Mogę już iść?

– Tak.

– Na pewno nie chcesz sprawdzić metki na moich gaciach?

– Mądrala – zaśmiała się i poklepała go po pupie.

Lubił, kiedy się śmiała. Robiła to tak rzadko, odkąd tata ich zostawił. Kiedy się śmiała, jej rysy miękły, a w policzkach robiły się dołeczki. Stawała się najpiękniejszą kobietą, jaką znał, zwłaszcza z tymi nowymi jedwabistymi blond włosami. Była ładniejsza nawet od panny Roberts, jego nauczycielki z czwartej klasy. Panna Roberts była w zeszłym roku. W tym roku był pan Stedman. I choć to dopiero październik, Timmy zdążył już znienawidzić piątą klasę. Żył tylko po to, żeby grać w futbol, no i służyć do mszy z księdzem Kellerem.

W lipcu, kiedy mama przerwała mu wakacje i wysłała na kościelny obóz, był na nią wściekły. Ale dzięki księdzu Kellerowi obóz był świetny. No i Timmy miał superwakacje, prawie w ogóle nie tęsknił za ojcem. Na dodatek ksiądz Keller poprosił go, żeby został ministrantem. Należeli z mamą do parafii św. Małgorzaty od wiosny, ale Timmy zdążył się już dowiedzieć, że ministranci księdza Kellera stanowili specjalnie dobraną i uprzywilejowaną elitę. Między innymi takim przywilejem była zbliżająca się wycieczka z namiotami.

Timmy zastukał w rzeźbione drzwi kościelnego westybulu. Nikt nie odpowiedział. Otworzył je powoli i zajrzał, potem wszedł. W szafie znalazł komżę swojego rozmiaru i porwał ją z wieszaka, żeby nadrobić czas. Rzucił marynarkę na krzesło i podskoczył na widok księdza, który klęczał niemo tuż obok, tyłem do chłopca, z wyprostowanymi plecami. Ale Timmy rozpoznał ciemne kręcone włosy księdza Kellera, które opierały się o koloratkę. Kapłan nawet nie drgnął, chociaż marynarka chłopca lekko go musnęła.

Timmy patrzył, wstrzymując oddech. Czekał, aż ksiądz poruszy się lub choćby westchnie. Wreszcie duchowny uniósł rękę, żeby zrobić znak krzyża. Wstał bez wysiłku i odwrócił się do chłopca, biorąc do ręki jego marynarkę i starannie wieszając ją na oparciu krzesła.

– Czy twoja mama wie, jak traktujesz swoje niedzielne ubranie? – Uśmiechnął się białymi zębami i niebieskimi oczami.

– Przepraszam, proszę księdza. Nie zauważyłem księdza, kiedy wszedłem. Bałem się, że się spóźnię.

– Nie szkodzi. Mamy dużo czasu. – Zmierzwił włosy chłopca, zatrzymując przez chwilę dłoń na jego głowie. Tak samo robił ojciec Timmy’ego.

Na początku Timmy nie lubił, kiedy ksiądz Keller go dotykał. Potem przestał się napinać, poczuł się bezpiecznie. Nie przyznałby tego głośno, ale polubił księdza. Keller był lepszy niż ojciec. Nigdy na niego nie wrzeszczał, mówił miękkim, spokojnym głosem, niskim i pewnym. Jego duże dłonie dotykały i pieściły, nigdy nie biły. A kiedy mówił do niego, Timmy czuł się najważniejszą osobą w życiu księdza.

W obecności Kellera chłopiec czuł się kimś wyjątkowym. Starał się więc, jak mógł, żeby się odwdzięczyć, ale wciąż coś knocił w czasie mszy. Ostatniej niedzieli przyniósł do ołtarza wodę, lecz zapomniał o winie. Ksiądz Keller tylko się uśmiechnął, szepnął mu do ucha i czekał cierpliwie. Nikt nawet się nie domyślił, co się stało.

Nie, ten ksiądz w niczym nie przypominał jego taty, który większość czasu spędzał w pracy, nawet kiedy byli jeszcze rodziną. Ksiądz Keller był bardziej przyjacielem niż księdzem. Czasem w soboty grywał z chłopcami w nogę w parku, pozwalał się popychać i był tak ubłocony jak cała reszta. Na obozie opowiadał im przerażające historie o duchach, jakich nigdy nie opowiadają rodzice. Bywało, że po mszy wymieniał się z chłopcami kartami z futbolistami. Miał najlepsze karty, takie stare, z Jackiem Robinsonem i Joem DiMaggiem. Nie, ksiądz Keller był dużo fajniejszy od jego ojca.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: