Około trzeciej w nocy zdrzemnął się. Siedział wyprostowany i sztywny jak bambusowy kij, głowa obijała mu się o twarde oparcie ławki.
Kiedy obudziło go słońce świecące prosto w twarz, korytarz był pełen ludzi czekających w kolejce do łazienki. Według komunikatu nadanego przez głośnik dojeżdżali do Fujianu.
Po całonocnym siedzeniu bolał go kark i ramiona, zdrętwiały mu nogi. Pokręcił głową, widząc swoje odbicie w oknie. Mężczyzna w średnim wieku, nieogolony, z twarzą pobrużdżoną zmęczeniem. Nie był już tym tryskającym energią wykształconym młodym człowiekiem, jadącym razem z Peiqin pociągiem do Yunnanu.
Kolejną konsekwencją tej męczącej podróży było to, że dopiero po pięciu minutach na dworcu w Fujianie znalazł człowieka trzymającego kawałek kartonu z jego nazwiskiem. Sierżant Zhao Youli z miejscowej policji zapewne szukał swojego szanghajskiego kolegi wśród pasażerów wysiadających z kuszetek. Miał pucołowatą twarz, świdrujące spojrzenie i wypomadowane włosy. Prezentował się wspaniale: drogi biały garnitur, czerwony jedwabny krawat i wyczyszczone do połysku buty. Na widok Yu zmrużył z uśmiechem oczy.
– Witajcie, detektywie Yu. Otrzymałem polecenie współpracować z wami w tej sprawie.
– Dziękuję, sierżancie Zhao.
– Szukałem was tutaj.
– Zabrakło biletów na kuszetki – skłamał Yu, coraz bardziej wstydząc się swojego wyglądu. W starej kurtce, spodniach wygniecionych po całonocnej podróży wyglądał jak ochroniarz, a nie partner eleganckiego Zhao. – Są jakieś nowe wiadomości, sierżancie?
– Nie. Wszędzie szukamy Wen. Bez powodzenia. To dla nas priorytetowa sprawa. Tak się cieszę, że fatygowaliście się tu aż z Szanghaju, żeby nam pomóc.
Yu wydało się, że usłyszał cień drwiny w głosie Zhao.
– Dajcie spokój, sierżancie. Nie musicie mówić takich rzeczy. Nie wiem nic o tej sprawie. Gorzej, nie wiem nawet, po co tu jestem. To polecenie z ministerstwa.
Właściwie nie oczekiwał, że coś osiągnie. Albo jego misja była po prostu politycznym mydleniem oczu, albo Wen została porwana przez wspólników Jii w Fujianie, a wtedy poszukiwania przypominałyby łowienie ryb w lesie – chyba że miejscowi gliniarze chcieli rozprawić się z gangsterami.
– Cóż, mnich z odległej świątyni może głośniej czytać święte księgi – stwierdził Zhao, przygładzając dłonią lśniące włosy.
Jeżeli są w dialekcie Fujianu, nie przeczytałbym ani jednego słowa. Nie potrafiłbym nawet zapytać o drogę – odparł Yu. – Dlatego będziecie musieli mnie zawieźć do wioski Changle.
– Po co tak się spieszyć, detektywie Yu? Pozwólcie, że zaprowadzę was najpierw do hotelu, nazywa się Obfitość. Spędziliście długą noc w pociągu. Odpocznijcie, zjedzcie ze mną lunch, a potem pójdziemy do komendy. Tam porozmawiamy i urządzimy powitalny bankiet…
– Cóż… – Yu zaskoczyły słowa Zhao. – Wyspałem się w pociągu. Starszy inspektor Chen będzie czekał na taśmy z moimi przesłuchaniami.
Wyruszyli więc do wioski Changle. Prowadząc samochód po wyboistej drodze, Zhao złożył krótki raport o gangu znanym jako Latające Siekiery.
Organizacja powstała pod koniec panowania dynastii Qing w okolicach Fujianu jako tajne bractwo o szerokim zakresie „działalności gospodarczej", zajmujące się między innymi nielegalną dystrybucją soli, handlem narkotykami, ściąganiem długów, hazardem i prostytucją. Proceder kwitł, chociaż kolejne rządy usiłowały go zwalczać; triada przetrwała. Gang został rozbity dopiero po 1949 roku przez władze komunistyczne – niektórych jego najważniejszych członków stracono pod zarzutem związków z nacjonalistami. Jednak w ostatnich kilku latach gang odżył. Przemytem ludzi kierują głowy węża z Tajwanu – jak Jia Xinzhi – ale triada z Fujianu odgrywa bardzo ważną rolę. Nielegalny uchodźca obiecuje płacić przemytnikom w ratach. Początkowo Latające Siekiery zajmowały się tylko pilnowaniem, aby raty były spłacane w terminie. Potem gangsterzy zaczęli zajmować się innymi aspektami operacji, na przykład werbunkiem ludzi do emigracji za ocean.
– Moglibyście mi powiedzieć coś więcej o zniknięciu Wen?
Zhao zdał relację z dotychczasowych działań policji z Fujianu.
Rankiem szóstego kwietnia Zhao pojechał do Wen, by zweryfikować jej wniosek paszportowy. Policja z Fujianu została powiadomiona, że amerykański funkcjonariusz przyjeżdża po Wen, i starała się przyspieszyć procedurę. Kobiety nie było w domu. Ani też w komunalnej fabryce. Zhao wrócił tam po południu, ale znowu jej nie zastał. Następnego ranka przyjechał do Changle z kolegą policjantem. Pocałowali klamkę u drzwi. Sąsiedzi twierdzili, że Wen nigdy nie wychodziła na cały dzień. Pracowała w fabryce, musiała zajmować się przydomową działką, karmić drób i prosięta. Zajrzeli do chlewika – wygłodniałe zwierzęta ledwo trzymały się na nogach. Postanowili wejść do domu, najpierw sprawdzili jednak, czy nikt się do niego nie włamał. Nie. Nie znaleźli też żadnych śladów walki. Zaczęli chodzić po wiosce, od domu do domu. Wen ostatni raz widziano piątego kwietnia około dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, kiedy czerpała wodę z wioskowej studni. Po południu siódmego kwietnia nabrali przekonania, że coś się z nią stało.
Miejscowi policjanci przeszukali okoliczne wsie, a także hotele w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Wypytali też pracowników zajezdni autobusowej. Tej nocy przez wioskę przejeżdżał tylko jeden autobus. Jak dotąd wysiłki funkcjonariuszy nie przyniosły żadnych rezultatów.
– Nic z tego nie rozumiemy – podsumował Zhao. – Jej zniknięcie to dla nas prawdziwa zagadka.
– A jeśli porwały ją Latające Siekiery?
– Mało prawdopodobne. Tamtej nocy we wsi nie zdarzyło się nic niezwykłego. Wen pewnie by krzyczała, walczyła, ktoś by ją usłyszał. Za minutę sami się przekonacie.
Wieś pojawiła się jednak przed nimi dopiero za piętnaście minut. Co za kontrast! Część domów zbudowano niedawno. Były nowoczesne i duże jak wille w najlepszych dzielnicach Szanghaju. Pozostałe – stare, małe i nędzne.
– Zupełnie jak dwa różne światy – zauważył Yu.
– Właśnie – przytaknął Zhao. – Ogromna przepaść dzieli gospodarstwa tych, którzy mają w rodzinie kogoś za granicą, i tych, co nie wyjechali. Wszystkie nowe domy zbudowano za pieniądze zza oceanu.
– Niesamowite. W Szanghaju te nowe domy warte byłyby miliony.
– Pozwólcie, że podam wam kilka liczb, detektywie Yu. Roczny dochód tutejszego wieśniaka wynosi około trzech tysięcy juanów, zależnie od pogody. Ktoś, kto pracuje w Nowym Jorku, zarobi tyle przez tydzień. Owszem, zapłaci za mieszkanie i jedzenie, ale i tak roczne oszczędności wystarczą, by wybudować tutaj willę z pełnym wyposażeniem… nowe meble, sprzęt gospodarstwa domowego. Jak więc rodziny, które nie mają nikogo za granicą, mogą z kimś takim konkurować? Muszą nadal gnieździć się w starych chatach w cieniu nowobogackich.
– Tak, nie osiągnie się wszystkiego dzięki pieniądzom. – Yu zacytował tekst z filmu. – Ale i niczego się nie zrobi bez pieniędzy.
– Biedacy mogą zmienić swoją sytuację tylko w jeden sposób: wyjeżdżając za granicę. W przeciwnym razie będą uważani za głupich i leniwych. To zaklęty krąg. Dlatego coraz więcej ludzi emigruje.
– Feng wyjechał właśnie dlatego?
– To musiał być jeden z głównych powodów.
Dotarli do domu Wen. Stary, zbudowany zapewne na początku wieku, ale dość duży. Z podwórkami z przodu, z tyłu i z chlewikiem, wyglądał wyjątkowo nędznie w porównaniu z nowymi budynkami w wiosce. Furtka była zamknięta od zewnątrz na mosiężną kłódkę. Zhao otworzył ją scyzorykiem. Na prawie pustym przednim podwórku Yu dostrzegł dwa kosze z pustymi butelkami po winie.
– Feng dużo pił – wyjaśnił Zhao. – Wen zbierała butelki na sprzedaż.
Przyjrzeli się murom wokół domu. I nie znaleźli śladów świadczących o tym, że ktoś się na nie wspinał.
– Coś was zaniepokoiło, kiedy przeglądaliście jej rzeczy? – zapytał Yu, gdy weszli do środka.
– Cóż, niewiele tego było.
Mebli też jest niewiele, pomyślał Yu, wyjmując notes. Pokój sprawiał wrażenie beznadziejnie pustego: tylko dwie drewniane ławy i rozklekotany stół. A pod nim kosz z puszkami i plastikowymi opakowaniami. Na jednym z nich widniał napis: „Uwaga – łatwopalne". Cokolwiek to było, ludzie raczej nie trzymaliby czegoś takiego w pokoju.