– O, to już jest załatwione, nic się nie martw. Tak, tak. Prawda jest taka, że mam przed sobą jaśniejszą przyszłość niż ty. To ci dopiero ironia, co? Ironia. Dobre słowo, nie ma co. Dobre słowo.

Zamilkł i zajął się ciastem.

Larry Digger opuścił celę wściekły. Russell Lee rzucił na betonową podłogę resztki posiłku. Miał się nim podzielić z innymi skazańcami, tak nakazywał obyczaj. Rozgniótł ciasto obcasem.

– No, podzielcie się wszyscy. Podzielcie się, skurwiele.

Z końca korytarza dobiegło głośne chrupnięcie, potem narastające zawodzenie i przenikliwy jęk. Opadł, nabrał głębokich tonów, znowu się uniósł, wysoko, wysoko…

Kat rozgrzewał krzesło. Testował sprzęt, przełączając z tysiąca ośmiuset woltów na pięćset, z tysiąca trzystu na trzysta.

Nagle ta chwila stała się bardzo realna.

– Smażony, pieczony, na krześle sadzony. Smażony, pieczony, na krześle sadzony! – rozległo się na korytarzu.

Russell Lee Holmes siedział cicho na brzegu pryczy. Skulił się i zaczął myśleć o najwstrętniejszych rzeczach na całym świecie. O wątłych, miękkich szyjkach, wielkich niebieskich oczach, przenikliwych piskach.

Nie powiem ani słowa, słoneczko. Zabiorę do grobu, że był ktoś, kto przynajmniej udawał, że kocha Śmiecia.

Boston, Massachusetts

Josh Sanders wlókł się jasno oświetlonym korytarzem. Był na pierwszym roku stażu. Właśnie zaczął trzydziestą siódmą godzinę dyżuru, który miał trwać dobę, i właściwie funkcjonował już na autopilocie. Musiał się przespać. Znaleźć pusty pokój. Spać.

Zbliżył się do sali numer pięć. Ciemno. Przypomniał sobie mętnie, że w grafiku piątka była wolna. Spokojna noc na pogotowiu.

Wszedł do pokoju i odgarnął zasłonę przy łóżku, zamierzając się na nie rzucić.

Pisk. Ochrypłe rzężenie. Jęk.

Młody doktor wzdrygnął się, włączył górne światło. Na łóżku leżała dziewczynka, której nie powinno tu być.

Obiema rączkami ściskała się za gardło; oczy wywróciły się jej białkami do góry, a po chwili całe ciało zwiotczało.

Oddział egzekucyjny znał się na robocie. Trzej strażnicy zakuli Russella Lee Holmesa w kajdany na nogi i łańcuch w pasie. Skazaniec oznajmił, że może iść o własnych siłach. Wszyscy zajęli miejsca.

Strażnicy stali po obu stronach Russella Lee. Indor szedł z przodu. Przemierzyli dwa metry korytarza i dotarli do zielonych drzwi, które powitały już trzystu sześćdziesięciu jeden skazańców.

O piątej fryzjer ogolił Russellowi głowę, odsłaniając idealnie gładką czaszkę, miejsce dla elektrod. Potem ostatni prysznic i świeże, białe egzekucyjne ubranie. Białe spodnie, biała koszula, biały pas, a wszystko z bawełny uprawianej, tkanej i szytej przez więźniów. Russell Lee szedł na śmierć ubrany jak pieprznięty pokojowy malarz.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Krzesło stanęło przed nim w całej okazałości. Stare drewno, wypolerowane do połysku przez pięćdziesiąt lat. Wysokie oparcie, solidne nogi i poręcze, szerokie rzemienne pasy. Prawie jak fotel babuni, gdyby nie maska na twarz i elektrody.

Kat wziął się do roboty i wszystko zaczęło się toczyć w przyspieszonym tempie. Strażnicy dokładnie przypięli Russella Lee do dębowego krzesła. Jeden wcisnął mu między zęby patyk, drugi pomazał lewą nogę, głowę i pierś solą fizjologiczną dla lepszego przewodzenia prądu. Potem kat opasał mu łydki szerokimi, metalowymi obejmami, zapiął je wokół nadgarstków, przypiął po dwie diody po obu stronach serca i wreszcie nasadził srebrną czaszę na wygoloną głowę. W niespełna sześćdziesiąt sekund Russell Lee został ukoronowany.

Kat zakleił oczy skazańca taśmą, żeby było mniej sprzątania, kiedy gałki oczne eksplodują. Wsadził mu do nosa kłębki waty, żeby ograniczyć krwotok.

Wpół do dwunastej w nocy. Pluton egzekucyjny opuścił pomieszczenie i rozpoczęły się tortury. Russell Lee siedział przywiązany do krzesła, w ciemnościach, czekając na dźwięk dzwonka telefonu połączonego bezpośrednio z gabinetem gubernatora.

Inni, siedzący w trzech pomieszczeniach wokół celi, także czekali. W pokoju numer jeden siedzieli świadkowie: Larry Digger i czworo krewnych ofiar Russella Lee – ci, którzy się na to zdobyli. Patricia Stokes straciła czteroletnią córeczkę Meagan. Jej mąż miał dyżur w nowym miejscu pracy, więc przyprowadziła czternastoletniego syna. Brian siedział z kamiennym wyrazem twarzy, Patricia płakała cicho; łkanie wstrząsało jej wynędzniałym ciałem.

W sali numer dwa kat czekał w pogotowiu. W tym pomieszczeniu znajdował się drugi telefon, połączony bezpośrednio z biurem gubernatora. Ze ściany wystawały trzy duże przyciski, po trzy centymetry średnicy. Główny włącznik; i dwa zapasowe. W stanie Teksas jak się coś robi, to porządnie.

Sala numer trzy była przeznaczona dla rodziny i przyjaciół skazańca. Tego dnia znalazł się w niej tylko Kelsey Jones, oblegany obrońca Russella Lee, ubrany na tę okazję w najlepszy garnitur z jasnozielonej serży. Przybył tu ze specjalną misją. Miał obserwować. I zameldować, co skazany przekaże w ostatnim słowie kobiecie, która go kochała.

Potem miał zapomnieć o jego istnieniu – czego się już nie mógł doczekać.

Dwudziesta trzecia trzydzieści jeden. Rozpoczęło się odliczanie. We wszystkich pomieszczeniach zapadła martwa cisza. Obecni wstrzymali oddech.

Główny aktor przedstawienia siedział z oczami zaklejonymi taśmą i ściskał zębami patyk.

JESTEM KRÓLEM. JESTEM WIELKI!

Zwieracz puścił. Palce zacisnęły się na poręczach tak mocno, że kostki pobielały jak papier.

Kocham cię, słoneczko. Kocham… cię.

– Alarm niebieski! Alarm niebieski! – Josh wykrzykiwał polecenia i jednocześnie sprawdzał tętno dziewczynki. – Dajcie wózek! Mamy tu dziewczynkę, osiem lub dziewięć lat, prawie nie oddycha. Niech ktoś wezwie pediatrów!

Do sali wpadł doktor Chen.

– Skąd ona się tu wzięła?

– Nie wiem.

Jednocześnie pojawiły się pielęgniarki i wózek. Wszystko zaczęło się dziać w przyspieszonym tempie.

– Nie ma jej w wykazie – rzuciła Nancy, przełożona pielęgniarek, chwytając strzykawkę. Igła wbiła się w żyłę, zaraz po niej wprowadzono cewnik. Natychmiast pobrano krew i mocz.

– Gorączka rośnie! Oho, pokrzywka! – Pielęgniarka Sherry zdjęła dziewczynce bawełnianą podkoszulkę, by podłączyć monitor. Ukazała się zaczerwieniona klatka piersiowa.

– Cofnąć się!

Zrobiono zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej i wszyscy znów przypadli do małej pacjentki, otaczając ją gorączkowymi zabiegami. Na ciele dziewczynki lśniła warstewka potu. Dziecko nie reagowało na reanimację. Potem przestało oddychać.

– Rurka dotchawicza! – krzyknął Josh i natychmiast przystąpił do intubacji.

Psiakrew, była strasznie mała. Bał się, że coś jej uszkodzi, kiedy tak brutalnie wbijał rurkę w wątłe gardziołko. Przewód trafił we właściwe miejsce i ześliznął się do tchawicy.

– Jest! – rzucił; w tym samym czasie Sherry wypadła z sali jak burza, niosąc fiolki z próbkami do laboratorium.

– Tętno nitkowate – powiedziała Nancy.

– Diagnoza? – spytał doktor Chen.

– Reakcja anafilaktyczna – odparł natychmiast Josh. – Jedna ampułka adrenaliny.

– Jedna setna – poprawił go doktor Chen. – Dawka dziecinna.

– Nie widzę żadnego śladu po ukłuciu osy – zaraportowała Nancy, podając adrenalinę, którą lekarz podał przez rurkę dotchawicza.

– To może być reakcja na cokolwiek – mruknął doktor Chen. Wyprostował się, czekając na efekty.

Przez chwilę nikt się nie ruszał.

Dziewczynka wyglądała wzruszająco bezbronnie; rozkrzyżowana na białym szpitalnym łóżku, oblepiona przewodami, z igłą wbitą w rączkę i pękatą rurą sterczącą z ust. Długie jasne włosy rozsypały się wokół jej głowy. Pachniały lekko dziecinnym szamponem No Morę Tears. Długie, gęste rzęsy opadały na pyzate policzki, poznaczone czerwonymi smugami i jaskrawymi plamami. Josh nigdy, mimo tych wszystkich lat, nie zdołał się przyzwyczaić do widoku dziecka w szpitalu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: