– Mięśnie się rozluźniają – rzucił Josh. – Łatwiej jej oddychać.
Adrenalina działała szybko. Dziewczynka uniosła powieki, ale szkliste oczy niczego nie widziały.
– Słyszysz mnie? – spróbował doktor Chen.
Bez rezultatu. Lekko potrząsnął ją za ramiona. Ciągłe nie reagowała. Nancy pomasowała pierś małej w okolicy mostka, na tyle mocno, by wywołać ból. Drobne ciałko wygięło się w łuk, ale oczy dziewczynki nadal wpatrywały się martwo w górę.
– Brak reakcji – oznajmiła Nancy.
Spojrzeli na małą z niepokojem.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
– O co ten krzyk? – Do sali wbiegł doktor Harper Stokes w zielonym szpitalnym uniformie, który wyglądał na nim jak ubranie do tenisa. Wydawał się niemal nieprawdziwy – brązowa opalenizna, intensywnie błękitne oczy, twarz jak z filmowego plakatu. Niedawno zaczął pracować w miejskim szpitalu jako kardiochirurg i już nabrał zwyczaju przechadzania się po korytarzach jak Jezus pomiędzy trędowatymi. Mówiono, że jest doskonałym specjalistą i najwyraźniej sam też tak uważał. Wiecie, jaka jest różnica między kardiochirurgiem a Bogiem? Bóg nie uważa się za kardiochirurga.
– Zobacz sam – mruknął doktor Chen z niejaką niechęcią.
– Mhm. – Doktor Harper podszedł energicznie do łóżka. Dopiero teraz dostrzegł dziewczynkę oblepioną przewodami i nakłutą igłami. Zatrzymał się gwałtownie, autentycznie wstrząśnięty. – O Boże, co się stało?
– Reakcja anafilaktyczna na nieznany czynnik.
– Podano adrenalinę?
– Oczywiście.
– Dajcie prześwietlenie klatki piersiowej. – Doktor Stokes wyciągnął rękę po zdjęcie, nie odrywając skupionego spojrzenia od małej. Sprawdził jej puls.
– Wszystko jest pod kontrolą.
Doktor Stokes podniósł głowę i spojrzał młodemu lekarzowi prosto w oczy.
– Więc dlaczego ta dziewczynka leży tu jak szmaciana lalka? Doktor Chen zacisnął zęby.
– Nie wiem.
Północ. Lekarz wszedł do pomieszczenia dla kata i zajął miejsce pod ścianą. Ręce założył za plecami. Kat podniósł słuchawkę telefonu połączonego z gabinetem gubernatora.
Usłyszał ciągły sygnał.
Odłożył słuchawkę. Odliczył sześćdziesiąt sekund.
Spojrzał na Russella Lee Holmesa, siedzącego na środku izby egzekucyjnej. Skazaniec szczerzył zepsute zęby w idiotycznym uśmiechu.
– Nie dociera do niego, co się dzieje – odezwał się lekarz spod ściany.
– To już nieważne – mruknął kat.
Spojrzał na zegarek. Minuta po dwunastej. Podniósł słuchawkę. Ciągle długi sygnał.
Wcisnął włącznik i ciało Russella Lee Holmesa przeszyło czterysta czterdzieści woltów.
Światła w Umieralni przygasły. Trzej skazańcy zaczęli bić brawo i krzyczeć. Czwarty skulił się na pryczy i kołysał jak przerażone dziecko. Krewni ofiar początkowo przyglądali się beznamiętnie, ale kiedy skóra Russella Lee nabrała jaskrawoczerwonego koloru i zaczęła dymić, odwrócili głowy. Wszyscy z wyjątkiem Briana Stokesa. On patrzył nadal, jak zaklęty. Nawet wtedy, gdy ciało Russella Lee Holmesa zaczęło drgać w konwulsjach. Nagle jego stopa eksplodowała. Potem dłonie. Za plecami Briana rozległ się krzyk jego matki. A on patrzył.
I zaraz wszystko się skończyło.
Do izby śmierci wszedł lekarz. Zasłaniał twarz aromatyzowaną chusteczką, żeby nie czuć smrodu, ale i tak nos sam mu się marszczył. Dokonał oględzin. Spojrzał w środkowe okno – okno pokoju kata.
– Śmierć nastąpiła o godzinie dwudziestej czwartej zero pięć.
– Mam wyniki testu na obecność narkotyków! – Sherry wpadła do pokoju jak burza. Josh wyrwał jej z ręki kartki, wyprzedzając doktora Harpera Stokesa o pół kroku.
– Obecność opiatów w organizmie – zawołał Josh.
– Morfina – rzucił doktor Stokes.
– Narcan! – zaordynował doktor Chen. – Zero zero pięć mililitra na kilogram. Przynieś więcej!
– Czy to może być alergia na morfinę? – zwrócił się Josh do doktora Chena. – Czy to przyczyna reakcji anafilaktycznej?
– Możliwe.
Sherry wróciła z narcanem. Doktor Chen zrobił dziewczynce zastrzyk. Wyjęto rurkę dotchawiczą i zaczęło się oczekiwanie. Druga dawka leku była już w pogotowiu. W razie potrzeby można było podać ją po dwóch minutach. Doktor Stokes jeszcze raz sprawdził tętno małej, potem jej serce.
– Lepiej – oznajmił. – Stabilizuje się. Oho, uwaga…
Dziewczynka poruszyła głową. Nancy nakryła ją prześcieradłem i wszyscy wstrzymali oddech. Powieki dziecka zatrzepotały i spojrzały na nich wielkie oczy o niezwykłym szarobłękitnym kolorze.
– Kochanie, słyszysz mnie? – szepnął doktor Stokes dziwnie ochrypłym głosem. Odgarnął jej mokre włosy ze spoconego czoła. – Jak się nazywasz?
Nie odpowiedziała. Przyglądała się dziwnym obcym ludziom zebranym nad łóżkiem, bardzo białemu pokojowi, drutom i rurkom wychodzącym z jej ciała. Jest pulchna, niezgrabna i wcale nieładna, pomyślał Josh, ale serce się kraje na jej widok. Wziął ją za rączkę; natychmiast na niego spojrzała. O mało się nie rozpłakał. Co za zwierzę naszpikowało to dziecko narkotykami i zostawiło na pastwę losu? Świat oszalał.
Po chwili uścisnęła mu dłoń. Całkiem silny uścisk, zważywszy jej stan.
– Już dobrze – szepnął. – Nic ci nie grozi. Powiedz, jak się nazywasz, maleńka. Musimy to wiedzieć.
Otworzyła usta, obolała krtań poruszyła się konwulsyjnie, ale nie wyszedł z niej żaden dźwięk. W oczach dziewczynki błysnęła panika.
– Spokojnie – szepnął łagodnie. – Weź głęboki oddech. Wszystko w porządku. Wszystko jest dobrze. Spróbuj jeszcze raz.
Patrzyła na niego ufnie.
I tym razem udało się jej wyszeptać:
– Córeczka tatusia…
1
Dwadzieścia lat później
Spóźnię się, spóźnię się, o Boże, już się spóźniłam! Melanie Stokes pędziła po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. W korytarzu skręciła gwałtownie w lewo; długie jasne włosy śmignęły w powietrzu. Dwadzieścia minut, ani sekundy dłużej. Nawet się nie zastanowiła, co ma włożyć. Cholera.
Wpadła do pokoju, ściągając bluzę przez głowę. Kopniakiem zamknęła za sobą masywne mahoniowe drzwi. Zdarła z siebie resztę ubrania. Zrzuciła sportowe buty, które wpadły pod sosnowe biurko, zajmujące niemal jedną czwartą pokoju. Wokół szafy leżały sterty ubrań. Zamierzała je kiedyś sprzątnąć. Na pewno nie teraz.
Cisnęła na podłogę dżinsy, rzuciła podkoszulek na łóżko i wpadła do garderoby. Szerokie deski podłogi ziębiły jej bose stopy.
– No, no, no – mamrotała pod nosem. – Dziesięć lat nałogowych zakupów musi się opłacić. Nie ma siły, żebym nie znalazła jakiejś koktajlowej sukienki.
W zbitej masie ubrań trudno było rozróżnić cokolwiek. Melanie skrzywiła się i przystąpiła do poszukiwań. Gdzieś tam musiało wisieć parę przyzwoitych kiecek.
Dwudziestodziewięcioletnia Melanie Stokes była drobna, zwinna i miała wrodzone dyplomatyczne zdolności. Jako dziecko została znaleziona w szpitalu miejskim. Nie pamiętała, skąd się tam wzięła; nie miała żadnych wspomnień. Zresztą nie lubiła wracać pamięcią do tamtych czasów. Teraz miała przybranego ojca, którego szanowała, przybraną matkę, którą kochała, przybranego brata, którego uwielbiała, i ojca chrzestnego, za którym przepadała. Do niedawna sądziła, że w jej rodzinie panują wyjątkowo serdeczne stosunki. Jak na bogatych ludzi byli ze sobą bardzo blisko. Powtarzała sobie, że wkrótce znowu tak będzie.
Sześć lat temu ukończyła Wellesley. Rodzina sekundowała jej z zapartym tchem. Wkrótce potem wróciła do domu, by pomóc matce przetrwać jeden z jej ataków i wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli zostanie w domu. Teraz stała się profesjonalną organizatorką uroczystości, głównie charytatywnych. Wystawne imprezy, na których przedstawiciele elit towarzyskich upewniali się, że są towarzyscy i nie przestali być elitą, a jednocześnie wykładali okrągłe sumki. Mnóstwo szczegółów, mnóstwo planów, mnóstwo pracy. Melanie zawsze stawała na wysokości zadania. Wymuskane reporterki rubryk towarzyskich lubiły się rozwodzić nad tymi imprezami, swobodnymi, ale eleganckimi. I, naturalnie, przynoszącymi zyski.