Od tej chwili Córeczka Tatusia reaguje tylko na to imię, więc tak ją będziemy nazywać. Oczywiście teraz będzie chciała mieć także urodziny”.
Inna informatorka, która wolała zachować anonimowość, nie była zachwycona nowym imieniem. „Według mnie to trochę dziwne. Za bardzo przypomina Meagan. To nie może wyjść na zdrowie żadnemu z nich”.
David zgodził się z nieznajomą kobietą. Melanie dostała imię, Melanie dostała wspaniały dom, ale od tej pory żyła w cieniu pierwszej córki. Zamordowanej pierwszej córki.
Dość upiorne.
Teraz zaczął szukać doniesień na temat Russella Lee Holmesa. I znalazł, bardzo interesujące. Tak go zajęły, że o mało się nie spóźnił się na spotkanie z Chenneyem.
– Dlaczego spotykamy się na strzelnicy? – spytał Chenney parę minut po dziesiątej.
– Bo lepiej mi się myśli przy strzelaniu. – David otworzył drzwi i wprowadził go do pustego pomieszczenia.
– Aha. – Wydawało się, że Chenney zrozumiał. Zresztą może naprawdę tak było. W końcu sam był uzależniony od podnoszenia ciężarów.
David był członkiem klubu strzeleckiego niemal od urodzenia, najpierw dzięki ojcu, potem już z własnej woli. W dzieciństwie, jeśli nie grał w baseball, to siedział w salonie klubu i przysłuchiwał się rozmowom policjantów, którzy krytykowali stare prawo, pozwalające najpierw strzelać, a potem zadawać pytania. Zanim skończył szesnaście lat, znał się już na pracy policjanta prawie tak dobrze jak na baseballu. I strzelał jak stary wyga. W klubie stało parę nagród wywalczonych przez niego.
– Jasny gwint!! – wyrwało się Chenneyowi, gdy David otworzył futerał i zaczął wypakowywać sprzęt. – Mówili mi, że twój ojciec robi pistolety na zamówienie, ale do głowy mi nie przyszło… Mogę potrzymać?
David wzruszył ramionami i podał mu swoją berettę, jednocześnie grzebiąc w futerale w poszukiwaniu naboi. W powietrzu unosił się gryzący odór starego prochu i smaru.
– Cholera, masz radioaktywny celownik! W życiu czegoś takiego nie widziałem.
– Cały ojciec – mruknął David, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia. Znalazł okulary ochronne. Jego beretta nadawała się do strzelaniny z całym oddziałem. David nieustannie powtarzał, że wcale tego nie potrzebuje, na co ojciec odpowiadał „jasne” i dalej robił swoje.
– Jezu, to fantastyczne! – Chenney obracał broń w dłoniach. – Spójrz tylko na rękojeść. Dwadzieścia linii na centymetr. Chyba musiał mieć szkło powiększające, czy co?
– Ojciec jest artystą.
– Dźwignia bezpiecznika po obu stronach! Celownik na miarę. Rany boskie! – Wymierzył i strzelił na sucho. – No, to rozumiem. – Niechętnie oddał Davidowi berettę i spojrzał na swojego glocka z wyrazem twarzy, jaki mają mężczyźni, kiedy w publicznej toalecie odkryją, że ich penis wcale nie jest taki duży.
Wkrótce się z tym pogodził. Obaj włożyli magazynki.
– A właśnie – odezwał się Chenney. – Twój brat grał w baseball, tak? David znieruchomiał, zanim włożył trzeci nabój.
– Mhm.
– Wiem, że jest teraz trenerem, ale chyba nie wyszedł z wprawy?
– Mhm.
– Super. Ja też gram. Z takimi różnymi, przeważnie same cienkie Bolki, urzędasy. Mówię ci, nasz miotacz jest do bani. Jeśli go nie zastąpimy, dostaniemy w kuper, że hej. Margie powiedziała, że twój brat był dobry. Grał w UMass, więc musiał być świetny. Tam mają wysoki poziom.
David bardzo starannie ulokował czwarty nabój.
– Wysoki.
– Chcemy go mieć w drużynie! – zawołał Chenney. – Właśnie jego nam potrzeba! Specjalisty, żeby rozruszał tych grubych gliniarzy, co od dawna nie wstawali zza biurka. Pogadasz z nim?
– Specjalista…
– No, najlepszy miotacz w okolicy.
– Jasne. Pogadam ze specjalistą.
David załadował magazynek, dwa razy przełknął ślinę i spojrzał w idealnie precyzyjny celownik.
– Zostawiłeś Sheffielda, prawda? Dziś rano. Opuściłeś swój cel, bo miałeś ciekawsze zajęcia.
Chenney oblał się rumieńcem.
– Nie wściekaj się, zaraz ci powiem, czego się dowiedziałem.
– Chenney, tak się nie robi. Jeśli za kimś chodzisz, to chodzisz.
– On był chory! Widziałem, jak wywlókł się ze szpitala, biały jak ściana. Miał dreszcze i poty. Powiedział ordynatorowi, że ma grypę i od razu go wykopali do domu. Zaufaj mi, on się nie ruszył z łóżka.
– Chenney – powtórzył David twardo. – Nigdy nie zostawiaj swojego celu. Jeśli za kimś chodzisz, to chodzisz. Dotarło?
– Dobra, dobra. – Chenney włożył okulary ochronne. Zaczęli strzelać. Mały strzelał agresywnie. Szybko namierzał, szybko przyciskał spust i wykrzywiał się przy tym tak, że Clint Eastwood byłby z niego dumny. Większość jego naboi trafiła w dwa wewnętrzne okręgi. Ale kiedy spojrzeli na tarcze z bliska, okazało się, że dwanaście pocisków Davida zrobiły jedną niewielką dziurkę, przez którą z trudem można by przepchnąć długopis.
– Były za blisko – mruknął Chenney. – To wcale nie jest przeciętna odległość od napastnika. Trzeba być przygotowanym na wszystko.
David wzruszył ramionami, przedarł papierową tarczę i przypiął nową.
– I czego się dowiedziałeś? Dlaczego Harper Stokes i Jamie O’Donnell tak cię zaciekawili?
– A, bo coś się dzieje – ożywił się natychmiast mały. Poszedłem za nimi na takie bajeranckie pole golfowe. Przy odrobinie perswazji kierownictwo pozwoliło mi obsługiwać klientów w barze, więc słyszałem doskonale wszystko, co mówili O’Donnell i Harper. Harper wypił całą lemoniadę jednym haustem, a potem ni stąd, ni zowąd mówi: „Dostałem wiadomość”.
– Wiadomość?
– Tak, podobno była przypięta na jego samochodzie, z samego rana. Brzmiała tak: „Dostajesz to, na co zasługujesz”. Potem doktor spojrzał O’Donnellowi prosto w oczy, dość groźnie, i spytał, co to według niego znaczy. O’Donnell popatrzył na niego dłuższy czas w milczeniu, jakby się sprawdzali, który pęknie pierwszy, a potem oznajmił: „Annie dostaje głuche telefony”.
– Annie dostaje głuche telefony?
– Aha. Ktoś podobno dzwoni do tej jakiejś Annie i odkłada słuchawkę. Myśleli, że to jakiś świr, ale chyba nie są pewni na sto procent. Potem Harper powiedział: „Larry Digger jest w mieście”. O’Donnell jakby się trochę zdziwił. Wzruszył ramionami. A Harper dodał: „Josh do mnie zadzwonił. Digger pytał go o Melanie. Jak sądzisz, dlaczego?”. O’Donnell tylko wzruszył ramionami. „Kto wie, o co chodzi Diggerowi? Może w Teksasie nie ma już whisky”. Harper coś wymamrotał. Widać było, że tego nie kupuje, ale nic więcej nie powiedział. O’Donnell też nie. Później zaczęli grać w golfa, ale mówię ci, tam coś jest nie w porządku. Przez cały czas byli wściekli i nie odzywali się do siebie. A kije to im tylko śmigały, mówię ci. To nie była zabawa. Mało brakowało, a by się pozabijali. Dziwne te ich układy. Raczej nie piją sobie z dziobków. Myślisz, że to miało coś wspólnego z tym, co znalazłeś w pokoju panny Stokes?
David przyjrzał się małemu z niedowierzaniem.
– Jasne. Według mnie tak.
– Wiedziałem – rozpromienił się Chenney. – Więc chyba nie jest źle, że zostawiłem Sheffielda? W końcu czegoś się dowiedziałem. – Zamilkł i zastanowił się przez chwilę. – Tylko czego? Co tam się dzieje?
– Oto pytanie – mruknął David. Ustawił tarcze w odległości piętnastu metrów, włożył słuchawki i gogle i zaczął strzelać. Chenney poszedł w jego ślady.
Łuski sypały się na podłogę, Chenney grzał ze swojego glocka ile wlezie, David strzelał powoli i rytmicznie, w sposób równie dla niego naturalny jak oddychanie.
Harper i Jamie O’Donnell. A kto to jest Annie? Prawdopodobnie Ann Margaret. Ann Margaret dostaje tajemnicze telefony, choć Melanie jest przekonana, że jej szefowa nie ma z nimi nic wspólnego. Co ich wszystkich łączy? Co tu się dzieje, do cholery?
Odpowiedź przyszła mu do głowy przy ostatnim strzale. Wyjął magazynek, otworzył komorę, zdjął plastikowe gogle. Chenney sprowadził tarcze.
Przy odległości piętnastu metrów dziura, jaką zrobiły naboje Davida, nieco się powiększyła, ale nadal nie wychodziła poza dziesiątkę. Tarcza Chenneya wyglądała gorzej, ostatnie strzały poszły dołem. Chenney spochmurniał. David spokojnie zrelacjonował mu wydarzenia ostatniej nocy, zaczynając od wizyty Diggera.