Ale zdarzały się też wieczory takie jak ten. Dziś odbywało się doroczne przyjęcie dobroczynne w domu jej rodziców, słynne, choć najwyraźniej obciążone klątwą.

Dostawcy nie przywieźli odpowiedniej ilości lodu, wszyscy parkingowi się pochorowali, „Boston Globe” podał błędną godzinę rozpoczęcia, a senator Kennedy musiał zostać w domu z powodu rozstroju żołądka, odciągając przez to połowę dziennikarzy. Pół godziny temu Melanie wpadła w taką rozpacz, że o mało się nie rozpłakała. To było do niej zupełnie niepodobne.

Ale teraz czuła przyjemne ożywienie z powodów niemających nic wspólnego z przyjęciem. Zgodnie ze swoją naturą dołożyła sobie pracy, by o tym nie myśleć.

Melanie umiała szukać zapomnienia w pracy, prawie tak dobrze jak jej ojciec.

Zostało piętnaście minut. Cholera. Znalazła ulubioną sukienkę ze złotymi frędzlami, model z lat dwudziestych. Doskonale. Podniesiona na duchu, rzuciła się na poszukiwanie złotych szpilek.

Podczas pierwszych miesięcy pobytu Melanie w domu Stokesów rodzice byli tak zachwyceni nową córeczką, że zasypywali ją podarunkami. Wielki pokój na piętrze, różowe jedwabne draperie na ścianach, łazienka ze złotymi ozdobami, autentyczne lustro w stylu Ludwika IV, w którym mogła się przeglądać tylko stojąc na krześle – to wszystko należało wyłącznie do niej. Garderoba miała rozmiary małego pokoju, a wypełniały ją sukieneczki, kapelusiki i – tak, tak – rękawiczki z kolekcji Laury Ashley. A wszystko to jako dodatek do dwojga rodziców, brata i ojca chrzestnego, którzy nie odstępowali jej na krok, karmili, zanim przyszło jej do głowy, że jest głodna, bawili się z nią, zanim poczuła, że się nudzi, i otulali kocami, zanim zrobiło się jej zimno.

Wszystko to było trochę dziwne.

Początkowo Melanie godziła się na to. Chciała być szczęśliwa tak bardzo, jak bardzo oni chcieli ją uszczęśliwić. Sądziła, że skoro ludzie tak wspaniali i bogaci zechcieli dać jej dom i uznać ją za swoją córkę, ona powinna się nauczyć z nimi żyć. Dlatego codziennie ubierała się w koronki i cierpliwie czekała, aż nowa mama ułoży jej proste włosy w spiralne loki. Słuchała ze śmiertelną powagą dramatycznych historii ojca o tym, jak wyrywał pacjentów ze szponów śmierci, oraz opowiadań ojca chrzestnego o dalekich krajach, gdzie mężczyźni noszą spódniczki, a kobiety nie golą pach. Godzinami siedziała z nowym bratem, zapamiętując jego napięte rysy i chmurne oczy, a on przysięgał jej ciągle od nowa, że będzie dla niej najlepszym bratem na świecie.

Wszystko było idealne. Za bardzo. W końcu Melanie zaczęła cierpieć na bezsenność. O drugiej w nocy schodziła na paluszkach na dół i stawała przed portretem innej złotej dziewczynki: czteroletniej Meagan Stokes w koronkowej sukieneczce i ze spiralnymi lokami. Dziewczynki, która była córką Stokesów, ale potem porwał ją jakiś potwór i odciął jej głowę. Czteroletniej Meagan Stokes, prawdziwej córki Stokesów, kochanej i uwielbianej na długo przed przybyciem Melanie.

Harper wracał ze szpitala i zanosił ją z powrotem do łóżka. Brian nauczył się słyszeć jej kroki przez sen i cierpliwie odprowadzał ją do sypialni. Ale ona wkrótce potem wracała, zafascynowana obrazem tej ślicznej małej dziewczynki, którą miała zastąpić. Już jako dziewięciolatka zdawała sobie z tego sprawę.

Wreszcie Jamie O’Donnell wziął sprawę w swoje ręce. Na miłość boską, oznajmił, Melanie to Melanie. Dziecko z krwi i kości, nie porcelanowa lalka, którą można przebierać i przestawiać z kąta w kąt. Niech ubiera się w to, co lubi, niech wybierze sobie własny pokój i własny styl, bo za chwilę zaczniecie płacić psychologom tyle, że pociemnieje wam w oczach.

Ta rada prawdopodobnie uratowała ich „wszystkich. Melanie opuściła wielki apartament i wybrała sobie słoneczny pokój na drugim piętrze, naprzeciwko pokoju Briana. Podobały się jej wielkie okna i niski, pochyły sufit, a także to, że pokój był całkowicie niepodobny do, powiedzmy, szpitalnej sali.

Poza tym odkryła, że najbardziej podobają się jej używane ubrania. Były miękkie i wygodne, a nawet jeśli się je ubrudziło lub rozdarło, nikomu nie robiło to różnicy. Przez lata była najwierniejszą klientką sklepów z tanią odzieżą. Potem zaczęły się wyprawy na wyprzedaże, gdzie kupowała meble. Lubiła rzeczy stare, odrapane. Rzeczy, które miały przeszłość. Rzeczy posiadające historię, której ona nie miała. Ale zrozumiała to dopiero później.

Ojciec chrzestny był rozbawiony jej gustem, przybrany ojciec nie krył zgrozy, ale nowa rodzina ciągle ją wspierała. Nie przestali jej kochać. Stali się całością.

Przez wiele lat Melanie lubiła sobie wyobrażać, że każde z nich nauczyło się czegoś od siebie nawzajem. Jej matka, arystokratka z Południa, nauczyła ją, jakimi sztućcami je się poszczególne dania. W zamian Melanie zapoznała swoją skłonną do depresji matkę z piosenką Don‘t worry, be happy.

Harper zaszczepił jej potrzebę intensywnej pracy, świadomego i aktywnego kształtowania życia. Ona zaś pokazała mu, że od czasu do czasu można zwolnić tempo i rozkoszować się zapachem róż, ot tak, bez powodu. Brat nauczył ją sztuki przeżycia w wyższych sferach. Ona w zamian obdarzyła go bezwarunkową miłością. Nawet kiedy nadchodziły złe dni – a Brian, tak jak matka Patricia, miewał je często – był jej bohaterem.

Dzwonek u drzwi rozdzwonił się w chwili, gdy udało się jej wygrzebać buty. Rany boskie, szybko, szybko!

Fryzura i makijaż, migiem. Jej blada twarz i jasne włosy prezentowały się dobrze tylko przy dyskretnym upiększeniu. Parę ruchów szczotki, odrobina różu, smuga złotego cienia na powieki i gotowe.

Zrobiła głęboki wdech i pozwoliła sobie po raz ostatni spojrzeć w lustro. Wszystko działo się w dzikim chaosie, jak zwykle. Ojciec sam zaproponował, że powita gości – wyraźny gest pokoju – a matka wydawała się o wiele bardziej opanowana niż można się było spodziewać. Sytuacja przybrała lepszy obrót.

– To będzie wspaniałe przyjęcie – zapewniła swoje odbicie. – Mamy bogatych mecenasów, mamy salę dla dawców krwi. Podamy najlepsze potrawy pod słońcem, zbierzemy wiele cennych książek. Moja rodzina wyszła na prostą, a senator Kennedy może się ugryźć. To będzie wspaniały wieczór.

Uśmiechnęła się do siebie. Wstała energicznie i zrobiła duży krok ku drzwiom. I nagle cały świat zawirował i zniknął jej sprzed oczu.

Czarna czeluść, powykręcane kształty. Dziwna świadomość deja vu. Błagalny głosik małej dziewczynki.

Ja chcę do domu. Puść mnie już do domu…

Melanie zamrugała. Znów była we własnym zagraconym pokoju, zachodzące wiosenne słońce wpadało przez wielkie okna, pod stopami czuła pewne oparcie drewnianej podłogi, liczącej sobie sto dziesięć lat. Zdała sobie sprawę, że obiema rękami trzyma się za brzuch, a na czoło wystąpił jej rzęsisty pot. Niemal natychmiast rozejrzała się wokół, zawstydzona.

Na piętrze nie było nikogo. Nikt nie zauważył. Nikt niczego nie podejrzewał.

Pospiesznie zeszła na dół, skąd dochodził już gwar i pobrzękiwanie kieliszków szampana.

Cztery ataki w ciągu trzech tygodni. Zawsze ta czarna czeluść. Zawsze ten sam głos dziewczynki.

To stres, pomyślała i przyspieszyła kroku. Nerwica.

Na pewno nie wspomnienia. Po tylu latach?

Boeing 747 wylądował zbyt gwałtownie, miotany wstrząsami. Larry Digger od samego rana był w paskudnym humorze, a to lądowanie wcale mu go nie poprawiło.

Nienawidził samolotów. Nie ufał im, nie ufał pilotom ani komputerom, które miały zastępować ludzi. „Nie ufać nikomu” – to było jego ulubione motto. A drugie, równie ulubione, brzmiało: „Ludzie są głupi”.

„Dajcie mi drinka” można by pewnie uznać za trzecie. Ale wtedy nie przyszło mu do głowy.

Czas nie obszedł się z nim łaskawie. Szczupłe, wysportowane ciało sflaczało równie żałośnie, jak obiecująca dziennikarska kariera. Z czasem jego usta przybrały na stałe zacięty wyraz, a policzki obwisły i napuchły. Wyglądał, jakby miał o dziesięć lat więcej niż w rzeczywistości. A czuł się starszy o drugie tyle.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: