– Nie, wcale – zapewniłam go, niespokojnie latając wzrokiem po wstecznych lusterkach. – Jakich planów?
– To może pani zaszkodzić, plotki się tak łatwo rozchodzą, a zna pani przecież media…
– Jakich planów?!
– Już mówię. Co do tej działki od Luizy… to znaczy od córki Wajchenmanna, może powinna się pani wstrzymać z zakupem…
– Po pierwsze, sam mnie pan pogonił, po drugie przecież już wysłałam zadatek i mam od niej podpis na prawie pierwokupu, a po trzecie, dlaczego? Co się stało od przedwczoraj?
– No właśnie, te plotki… Ze względu na możliwe plotki…
– Jakie plotki…?!!!
– No jak to, pani nie wie? – zgorszył się pan Tadeusz. – Oczywiście, że to bzdura, ale zaczynają krążyć, może to za dużo powiedziane, mogą zacząć krążyć pogłoski, jakoby miała pani coś wspólnego ze śmiercią Wajchenmanna…
Po wizycie dwóch czarujących gliniarzy nie zdziwiłam się wcale, za to pojęłam nagle, skąd moje zaszczytne miejsce na liście podejrzanych. Nie dość, że uczucia do niego, to jeszcze korzyść…
– Kto takie kretyństwo wymyślił?
– No, nie ja przecież! – zdenerwował się pan Tadeusz. – Nie wiem, kto… Ale przesłuchiwała mnie policja jako pani agenta, zdaje się, że nie mnie jednego…
– Niech się pan nie martwi, mnie też.
– Jak to, już…? Chyba za dużo mówiła pani publicznie, co pani o nim myśli, a on teraz chciał się złapać za „Krzyżowców” Kossak – Szczuckiej…
– Za co…?!
– Za „Krzyżowców”…
Łaska boska, że stałam, bo w trakcie jazdy chyba bym spowodowała katastrofę.
– Pan jest pijany, czy mnie jakaś maligna opadła? Co pan mówi?
– Jak to, nie wiedziała pani…?
– Przecież mnie nie było!
– No tak, możliwe. Pertraktacje zaczynał…
– Nie, tego już za wiele. „Krzyżowców”…?! Przysięgam Bogu, gdyby jeszcze żył, zabiłabym go własną ręką! Gdzie on mieszka?!
– Przecież nie żyje.
– Ja nie wiem, czy nie żyje! Ja jego trupa nie widziałam! Pan widział? Na własne oczy?
– Nie, ale…
– Gdzie on mieszka?!!!
Pan Tadeusz wydawał się lekko skołowany.
– Niedaleko pani, ta duża willa przy samym parku wilanowskim, jak ta ulica się nazywa, zapomniałem, Wygodna czy coś takiego… Ale, po co to pani, jego zwłoki już tam nie leżą…
– Zabrali?
– No oczywiście, od razu…
– Szkoda. Warto by wezwać paru kibiców piłkarskich, żeby na nich odtańczyli jakiś prestiżowy mecz. Przy tym przesłuchaniu nie powiedzieli panu, jak ja go miałam kropnąć na odległość?
– Nie musiała pani osobiście. No, więc właśnie… Może ja wpadnę do pani, bo to trochę śliski temat…
W jednym z lusterek ujrzałam nagle dwie panie w mundurkach, sprawdzające w samochodach bileciki parkingowe. Zbliżały się do mnie. Niech ja skonam, Paryż…!
– Tak – zgodziłam się, czym prędzej. – Niech pan wpadnie od razu. Ja właśnie jadę do domu i za pół godziny tam będę, do zobaczenia.
Zdążyłam wyjechać z miejsca dla inwalidy, zanim panie do mnie dotarły.
Upór mnie wiódł, był silniejszy ode mnie. Stary adres Ewy Marsz, przy Czeczota, miałam może szansę tam się czegoś dowiedzieć. Zaczęłam jechać strasznie dziwną trasą, w Odyńca postanowiłam wjechać od strony alei Niepodległości, żeby tego Czeczota mieć po prawej, bo mętnie pamiętałam, że trudno go znaleźć. Musiałam, zatem przebić się do alei Niepodległości, zaplanowałam sobie Madalińskiego, ale na Puławskiej był jakiś korek i w rezultacie, najgłupiej w świecie, skręciłam w Narbutta. Wijąc się po jednych kierunkach ruchu, mogłam dalej osiągnąć Kazimierzowską, ale tuż za Wiśniową znów trafiłam na korek. Nietypowy. Gliny, dwie karetki pogotowia, dwa lekko uszkodzone samochody, taśmy i tłum ludzi. Cofnąć się nie dałam rady, za mną już hamowali następni, bo każdy był taki mądry, żeby tędy ominąć korek na Puławskiej, do przodu jechać owszem, proszę bardzo, najwcześniej za jakieś pół godziny albo i lepiej.
Nie miałam tyle czasu. Zaczęłam się rozglądać, może uda mi się tyłem osiągnąć Wiśniową, w przeciwną stronę pojadę, ale lepiej w przeciwną niż wcale. Policja okazała odrobinę litości i zrozumienia, ruszyli akcję pozbywania się niepotrzebnych pojazdów, które im się tu wrąbały niczym klęska żywiołowa. Czekając na swoją kolej, nie miałam, co robić, opuściłam szybę, z czystej ciekawości chciałam się zorientować, co tu zaszło i skąd przy dwóch ledwo tkniętych pudłach takie zamieszanie. Nie wjechali przecież obaj w wycieczkę turystów, bo skąd wycieczka turystów na Narbutta?
Ludzie gadali, nikt mowy nie stracił. Wyleciał jakiś, nie jakiś, tylko jakaś, jakiś by tak nie leciał, do takiego lecenia wyłącznie baba zdatna, z tych drzwi wyleciała i prosto na jezdnię, pod samochód. Bo jeżdżą jak wariaci…! Jacy znowu wariaci, wloką się jak za pogrzebem, a ona mu prosto pod koła! A i to jeszcze przyhamować zdążył, ominąć chciał wariatkę, skręcił i tego drugiego dmuchnął. Pod dwa samochody wpadła. Całkiem na śmierć zabita. Nic jej się kompletnie nie stało. Głowa rozwalona, nogi połamane… Ledwo parę siniaków, rajstopy jej się podarły, kapelusz zleciał… Nic podobnego, w ogóle nie miała żadnego kapelusza, o własnych siłach na nogach stanęła i do karetki poszła. Całkiem pijana była, to pani chyba pijana, trzeźwa leciała i krzyczała, fakt, darła się jak powietrze. Wypchnął ją ktoś. O trupie wrzeszczała, bandyci. Huknęło strasznie. Nic nie było słychać…
Nader ścisłe informacje…
Jedna baba i dwie karetki…? Cóż za niespotykana rozrzutność służby zdrowia! Zaraz, ta druga karetka, tuż przede mną nadjechała, jakaś inna… Czy to przypadkiem nie taka dla nieboszczyków?
Na skręcie w Wiśniową udało mi się zadać pytanie policjantowi, który już opanował ruch na jezdni i ocierał pot z czoła.
– Obaj niewinni – zaopiniował. – I z refleksem. Inaczej by ją rozmazali jak nic, pod dwa samochody razem się rzucić, to duża sztuka.
– Samobójczyni?
– Gdzież tam. Na zwłoki się nadziała, histeria jak róży kwiat!
– Jakie zwłoki? Znajomych mam w tym domu – wymyśliłam pośpiesznie.
– Jakiś artysta czy coś… Drżączek Eugeniusz. Zna pani?
– Nie, Drżączkanie…
– Pani jedzie, już, już!
Pojechałam.
Zełgałam podwójnie. Znajomych w tym domu nie miałam absolutnie żadnych, za to, co do Drżączka… Nie było to obce nazwisko, chyba on mi się po zwojach mózgowych plątał!
Pan Tadeusz czekał pod moją furtką niepewny, czy nie powinien przeleźć przez ogrodzenie i zajrzeć do wnętrza domu, bo powinnam być, więc może umarłam, skoro nie otwieram. I nie odbieram komórki. Rzeczywiście nie odbierałam, słyszałam, że dzwoni, ale nie mogłam się do niej dogrzebać, a na Sobieskiego tuż za mną jechał radiowóz i wolałam nie ryzykować.
– Panie Tadeuszu, Eugeniusz Drżączek, czy ja przypadkiem nie zetknęłam się z takim nazwiskiem?
– No jak to, przecież to jeden z pani ulubieńców – odparł pan Tadeusz z lekkim sarkazmem, przechodząc do salonu. – Sam go pani w Internecie znalazłem, kazała mi pani. Robił tę megakomedię, która panią tak zachwyciła. „Niepotrzebni mogą odejść”… nie, nie tak, „Najpiękniejsze mogą zostać” czy coś w tym rodzaju…
Przypomniałam sobie, skąd mam Drżączka w zwojach. Padłam na fotel i z jadowitą satysfakcją wpatrzyłam się w czarny ekran wyłączonego telewizora.
– Czy James Mason jeszcze żyje? Bo jeśli tak, powinien panu zdrowo przywalić, a jeśli nie, przewraca się w grobie. Cóż za porównanie!
– Przecież James Mason to aktor, nie reżyser.
– Nie szkodzi. Sam poziom filmu, jako taki, wystarczy. W każdym razie coś mi się widzi, że Drżączek żadnego więcej megastrupla już nie spłodzi.
– Bo co się stało? – zaniepokoił się pan Tadeusz i zatrzymał się w połowie siadania na drugim fotelu. – Coś mu pani zrobiła…?
– Nie ja! – westchnęłam z żalem i ulgą równocześnie. – Pan mnie przecenia, to ktoś inny. Podobno jego trupa znaleźli, dlatego się spóźniłam. Powątpiewam, co prawda, w ścisłość takiej pięknej informacji, bo on za cudze jeszcze się nie łapał. Własne wysiadywał.
Pan Tadeusz usiadł.