– Zaraz. Czy pani była przy tym? Pani tego trupa znalazła?
– Gdybym znalazła go osobiście, nie miałabym wątpliwości. I przy wydarzeniu mnie nie było. Tylko obok.
– Też źle. Pani sobie w ogóle nie zdaje sprawy, jak pani się naraża!
– Nijak się nie narażam, niech pan nie zawraca głowy. Mogę nie jeździć po mieście, mam, co robić w domu. Ale wtedy pan będzie musiał za mnie wszystko odpracowywać.
Pan Tadeusz gorliwie wyraził gotowość odpracowywania za mnie wszystkiego, nie mając pojęcia, co mogłoby go czekać. Jednakże ocalały mi gdzieś jakieś resztki przyzwoitości.
– Bez przesady, nie wytrzyma pan, a ja wcale nie mam ochoty oglądać pańskich zwłok. Wracajmy do tematu, o co chodzi z tym Wajchenmannem?
– No właśnie. Może lepiej tego nie nagłaśniać, otóż… widzi pani… w grę wchodzi kwestia motywu, pani trochę zbyt szczerze wyrażała swoje zdanie, nie zostało w pełni opublikowane, ale na taśmach istnieje, a to się nazywa afekt…
– Trwały afekt.
– Trwały. Powiedzmy, że zostawia miejsce na wątpliwości, ale jeśli do tego dojdzie chęć osiągnięcia korzyści materialnych…
Przyjrzałam się panu Tadeuszowi z wielkim niesmakiem.
– Sam pan to wymyślił, czy jakiś kretyn panu podsunął?
– Nie mnie! – odrąbał się stanowczo pan Tadeusz. – Policji. Ktoś im zwrócił uwagę na panią w obu aspektach…
– Ciekawe, kto. I pan to potraktował poważnie? Niech mnie pan nie rozśmiesza! Co pana tak skołowało?
– Może te szczątki wykształcenia prawniczego, jakie posiadam…
– Szczątki to i ja posiadam. Jakich korzyści?
– Proszę…?
– Korzyści materialne chciałam osiągnąć. Jakie?
– To nie jest moje zdanie ani mój pogląd – zastrzegł się, czym prędzej i z silnym naciskiem pan Tadeusz, nie życząc sobie zapewne, żebym go nagle zaczęła uważać za półgłówka. – To jest może zbyt daleko posunięta ostrożność, ale strzeżonego i tak dalej. Ta parcela… ta działka…
– Jasne, on nie chciał sprzedać, więc postarałam się go kropnąć, żeby swobodnie kupić od córki za nędzne grosze. A skąd, do cholery, miałam wiedzieć, że córka będzie sprzedawać, pomijam to, że będzie dziedziczyć? Przecież jej w ogóle nie znałam i nadal nie znam! Na oczy się nie widziałyśmy!
– Najtrudniej udowodnić to, czego nie było. Przy dużym uporze jakiegoś zdolnego, zaciętego prokuratora mógłby to być malutki punkt zaczepienia. I już swąd koło pani…
– Wynajętego zawodowca też mi się da przypisać? Bo na odległość, siłą woli, naprawdę nie dałabym rady. Szkoda, ale jednak.
– Oczywiście, może ja przesadzam. To przesłuchanie dało mi coś do myślenia, zważywszy, iż rabunek nie wchodził tam w grę… Wywnioskowałem, że brane jest pod uwagę kilka motywów… W zasadzie jeden motyw w kilku wariantach, do zemsty pani niestety pasuje…
– Zaczęłabym pasować idealnie dopiero po „Krzyżowcach” – wyłupałam mściwie. – Teraz zemsta byłaby nieco opóźniona… a, prawda, trwały afekt.
– Ale jeśli dojdzie korzyść materialna…? Niech pani zauważy, że tego rodzaju motyw jest powszechnie zrozumiały dla ogółu społeczeństwa, a szczególnie dla władz śledczych, uczucia mogą budzić kontrowersyjne poglądy, to mogłaby być taka kropka na „i”.
– W nosie mam nawet krowi placek nad „i” – oznajmiłam i podniosłam się z fotela. – Chce pan herbaty? Bo ja owszem.
– Chętnie, dziękuję…
Udałam się do kuchni i prztyknęłam czajnikiem. W trakcie przygotowań pan Tadeusz zdążył wystąpić z dalszym ciągiem.
– No i teraz mnie pani zaniepokoiła tym Drżączkiem. Jak to było? Mógłbym usłyszeć?
Proszę bardzo, mógł usłyszeć. Opowiedziałam ze szczegółami, zajmując relacją cały czas gotowania się wody i nalewania napoju. Wspólnymi siłami przenieśliśmy szklanki do salonu.
Pan Tadeusz z troską zastanawiał się, w jaki sposób i w jakim stopniu mógłby mi zaszkodzić nader krótki i przypadkowy pobyt na ulicy Narbutta, szczególnie, że ten cały Drżączek wcale tam nie mieszkał. Stały adres miał w Łodzi, w Warszawie tylko bywał, co prawda znacznie więcej niż w Łodzi, ale nie wiadomo gdzie. Może na Narbutta miał kogoś albo coś, krewnych, dziewczynę, wynajętą metę, często odwiedzanych przyjaciół? Współpracownika, stałego pomagiera?
– Kocha pan ten cały Internet, niech pan sobie sprawdza – powiedziałam z irytacją. – Albo przez znajomych. Ja bym sprawdziła przez dziewczyny, Martusię albo Magdę, ale nie chce mi się. Do Drżączka, jak pan wie, wyrazistych uczuć nie miałam, takie ogólne obrzydzenie i nic więcej. Na zbrodnię to za mało.
– Ale tym bardziej temat parceli trzeba zostawić na uboczu!
– A czy ja lecę na miasto z gigantofonem? Skoro jednak powyciągał pan z przesłuchania rozmaite wnioski, może połapał się pan także, jak to tam było? Kogo oni tak naprawdę podejrzewają? I kogo pan podejrzewa?
Pan Tadeusz dał mi do zrozumienia, że co najmniej pół miasta. Konkurentów Wajchenmanna, młodszych od niego. Pracowników, którymi pomiatał. Odrzuconych aktorów i aktorki. Scenarzystów, bezlitośnie skrytykowanych i odpędzonych od kasy. Zlekceważonych producentów. Debilowatych włamywaczy, przekonanych, że każdy znany człowiek sztuki musi trzymać w domu nieprzebrane skarby, godne jaskini piratów. I jeszcze kilka innych grup społecznych.
Nic mi z tego nie przyszło. Dowiedziałam się od pana Tadeusza tylko tyle, że podobno znalazł się na miejscu zbrodni ktoś z telewizji, jako sprawca wykluczony, kto złośliwie przypomniał, że mieszkam w pobliżu, a stosunku do Wajchenmanna nie kryłam i mają to nawet na taśmach. Słyszał także różne uwagi na mój temat, źle o mnie świadczące, ale nie sprecyzował, gdzie słyszał i od kogo. Postanowiłam wydusić z pana Tadeusza coś więcej, nie miał w umyśle skłonności przestępczych i wnioski wyciągnął ograniczone, należało mu, zatem pomóc.
– Córka – powiedziałam, przerywając złowieszcze prognozy. – Wajchenmanna, nie pańska. Rozmawiał pan z nią przecież?
Z lekkim wahaniem pan Tadeusz wyznał, że owszem.
– I co?
– Jak to, przecież właśnie mówimy…
– Nie. Mam na myśli konkrety śledcze. Gdzie w końcu była ta gosposia, której nie było? Porwał ją ktoś? Uciekła? Córka powinna to wiedzieć.
– A, to… Wie, oczywiście. Gosposia pojechała do rodziny gdzieś pod Białystok, zdaje się, że na pogrzeb brata. Ale już wróciła.
– Powiedziała coś ważnego?
– W jakim sensie ważnego?
– No, o znajomych Wajchenmanna, o jego zwyczajach, może go ktoś sobaczył, może jakaś nowa podrywka, porzucona gwiazda, przetrącony talent… Córkę takie rzeczy powinny interesować!
– Oczywiście, była mowa… O gwiazdach nic nie wiem, ale z pewnością na kogoś czekał i otworzył furtkę. Taki właśnie miał zwyczaj, jeśli był z kimś umówiony, zostawiał furtkę otwartą, jeśli ktoś się spóźniał, z niecierpliwości wychodził na taras i rozglądał się, gosposia te obyczaje ganiła. Każdy mógł wejść… Więcej nie wiem, krótko rozmawialiśmy.
Na tym musiałam poprzestać. Pana Tadeusza tknął niepokój, z naciskiem poprosił, żebym przypadkiem nie poleciała sama maglować gosposi. Nie żywiłam takiego zamiaru, tragiczne zejście Wajchenmanna było upojnie piękne, ale zajmowały się nim władze śledcze i miałam nadzieję pożerować na ich osiągnięciach. Osobiście bardziej interesowała mnie Ewa Marsz…
Jadąc teraz już specjalnie na ulicę Czeczota, układałam sobie całą legendę. Nie mogłam zdradzać banku, wymyśliłam, zatem, że adres na Czeczota dostałam od Lalki, która go znała z dawnych czasów, bo niby, dlaczego nie. Cienia prawdy w tym nie było, po pierwsze, nie dodzwoniłam się ponownie do Lalki… Po pierwsze, nie mamy armat… A po drugie, wątpiłam, czy Lalka go pamięta albo w ogóle kiedykolwiek znała. Dawny adres, diabli wiedzą, w jakim stopniu on dawny, może wszystkiego raptem sprzed dziesięciu lat. Nie szkodzi, do Lalki nikt się nie dodzwoni, skoro mnie się nie udaje, i nikt jej nie zapyta. Dodzwonić się do Ewy Marsz też nie było sposobu, bank zostawiał wiadomości na sekretarce. Zdecydowałam się jechać i powęszyć chyba tylko po to, żeby cokolwiek zrobić.