– Wyraźnie widzę, że masz konkret na myśli – zainteresowała się Lalka, nagle uspokojona i opanowana. – Dobra, przyjęłam to rodzinne i postanowiłam się z tobą zgodzić, ulżyło mi na sumieniu. Co z tymi obcymi ludźmi? Gdzie sedno?

– W Ewie Marsz.

Teraz Lalka czekała na dalszy ciąg, patrząc na mnie pytająco, z kieliszkiem wina przy ustach. Spróbowałam uporządkować myśli i dokonać jakiegoś skrótu, bo było tego strasznie dużo.

– Ewa Marsz stanowi symbol i kwintesencję, nie tkwi w tym sama, tłok dookoła niej jak w tramwaju w godzinach szczytu. To ona napisała książkę, nie? Wymyśliła ją, wyjęła ją z siebie, miała jakąś myśl, przekazała jakiś obraz. W każdym razie z całą pewnością chciała przekazać. W jej myśl wessał się pasożyt w postaci buca niedomytego, reżysera, wycmoktał ją, wyćlamał, doprawił ulubionymi przyprawami, zapchał się, nic nie zrozumiał, przetrawił wszystko niedokładnie i wysrał.

Lalka kiwnęła głową tak gwałtownie, że puknęła nosem w kieliszek i napiła się wreszcie tego wina.

– Wnioskując z tego, co widziałam, wymieniony przez ciebie produkt końcowy w pełni odpowiada jakości dzieła. Ale dlaczego reżyser? Może to scenarzysta?

– Nic z tych rzeczy. Za dużo spotykałam znakomitych scenariuszy, idealnie spaskudzonych przez reżyserów. I nie mnie dotyczyły, żeby nie było nieporozumień, nie ja osobiście zostałam pogryziona, Sienkiewicz się w grobie przewraca, Kraszewski, Reymont, Prus, Dickens, Dumas się już w ogóle chyba rozkopał, że nie wspomnę o żyjących…!

– Od żyjących trudno wymagać, żeby się przewracali w grobie – zauważyła Lalka trzeźwo. – Ale samobójstwo by mnie nie zdziwiło.

– Mnie też nie, bo to potem straszny wstyd, wszystko się wali na autora. I nie scenarzysta, zwracam ci uwagę, decyduje o obsadzie aktorskiej, tylko reżyser, cała książka, na przykład, oparta jest na tłustej blondynce i z jej urody całość akcji wynika, a na ekranie widzisz chudą brunetkę i nic ci się nie zgadza. Bo on, ten bydlak, nie znosi tłustych blondynek, a uwielbia chude brunetki!

Lalka kiwała głową z nadludzką regularnością i wyraźną aprobatą. Weszła w temat aktywnie, przypominając sobie i mnie wszystkie znane, lubiane i śmiertelnie spaskudzone utwory, przeniesione na ekran zgodnie z poglądami reżysera i sprzecznie z zamierzeniami autora. Czas się kurczył bez naszej wiedzy.

Obok wiotkiej blondyneczki przy hondzie pojawił się nagle znacznie solidniejszy od niej młodzieniec, również w stroju kosmicznym i z hełmem w ręku. Blondynka rzuciła się na niego, waląc go pięściami w klatkę piersiową. Zwątpiłam, czy jest to objaw gorącej miłości, szczególnie, że dobiegły nas fragmenty czułych słów, a glos miała przenikliwy, przebijający nawet hałas uliczny. Obdarzyła go mianem łajdaka, imbecyla, kretyna i czegoś jeszcze, co już zostało zagłuszone silnikami. Uczyniłam przypuszczenie, że spóźnił się skandalicznie na spotkanie, wystawił ją rufą do wiatru i zmusił do wysiłków przy parkowaniu motoru, ciężkiego jak diabli.

Lalka się nagle ocknęła.

– O rany boskie, ostatnia chwila, ten kwadrans mi się kończy! Lecę. O samotności, którą też potępiasz, pogadamy następnym razem. Zostawić ci jakieś pieniądze?

– Puknij się. Jeszcze mnie stać na butelkę wina. Poleciała. Zostałam nad ostatnim kieliszkiem z myślą o Ewie Marsz.

Przed północą zdążyłam jeszcze zadzwonić do Lalki na komórkę.

– Słuchaj, bardzo cię przepraszam, przypomniałam sobie. One są pierścienice, te pijawki, a nie płazińce. Ale z punktu widzenia obrzydliwości płazińce mi bardziej pasują, więc nie musisz w umyśle korygować…

* * *

Ilekroć ostatnimi laty wracałam z dłuższego wojażu, natychmiast nadziewałam się na wydarzenia dość mocno wstrząsające, rozmaitego gatunku. Czekały już na mnie informacje, od których włos się na głowie jeżył, ręce opadały, a pod ciemieniem ruszała karuzela. Albo odwrotnie, pojawiała się próżnia kosmiczna, z której należało wydłubać błyskawiczne decyzje.

A swoją drogą ciekawe, czy z próżni kosmicznej można w ogóle cokolwiek wydłubać…?

Tym razem radosna wieść dopadła mnie, zanim jeszcze zdążyłam dotrzeć do własnej bramy.

Ze cztery kilometry mi brakowało i musiałam zjechać z udającej autostradę ulicy, bo zasłyszane informacje okazały się zbyt sensacyjne, żeby potraktować je lekceważąco. Z komórką przy uchu zatrzymałam się na jakimś podjeździe do cudzego domu.

– Niech pan to powie jeszcze raz, panie Tadeuszu – poprosiłam mojego agenta. – Ta parcela przy Kabatach…?

– Właśnie ta, przy której pani się…

– Awanturowała – podsunęłam niecierpliwie, bo pan Tadeusz najwyraźniej szukał jakiegoś eleganckiego słowa.

– Awanturowała, powiedzmy. Jest, to znaczy będzie, do sprzedania, to znaczy do kupienia i jeśli pani rzeczywiście ją chce, trzeba natychmiast zastrzec prawo pierwokupu i zadatkować. Nie mogłem wcześniej zadzwonić, to wyskoczyło w ostatniej chwili, myślałem, że pani już jest…

– Jestem, dojeżdżam do domu. Po czemu ona?

– No właśnie, na tym przecież polega okazja. Po trzydzieści dolarów za metr.

– Ile…?!

– Trzydzieści dolarów…

– Ona nie odrolniona? – spytałam podejrzliwie.

– Odrolniona. W tym rzecz. Bo znów może wejść w grę przedawnienie, te przepisy zmieniają się, co chwila, nie zdążyłem się upewnić w kwestii terminu, ale trzeba sprawdzić natychmiast i stąd pośpiech…

– Dlaczego tak tanio?

– Sprzedaje córka i chce się tego natychmiast pozbyć, tam jakieś małżeńskie rozliczenia wchodzą w grę, a ja przypadkiem mam kontakt i mogę być pierwszy w kolejce, a pani przecież chciała…

– Zaraz. Przeszło dwa tysiące pięćset metrów po trzydzieści dolarów, trzy razy dwa i pół… Panie Tadeuszu, nie mam tyle! Zejdę poniżej zera, nie chcę brać żadnych kredytów…

– Ależ nie, nie trzeba! Tylko zadatek dla zapewnienia prawa pierwokupu, dwadzieścia tysięcy złotych wystarczy, ale to musi być załatwione jeszcze dziś, jutro będzie za późno! Banki są czynne do dwudziestej…

Oszołomiona nieco komunikatem, spróbowałam zebrać myśli. W niezwykłej transakcji węszyłam jakiś straszliwy kant, na omawianym terenie parcele budowlane kształtowały się w granicach stu dolarów za metr, a nie trzydziestu, ta akurat działka była moim marzeniem, no dobrze, najwyżej stracę dwadzieścia tysięcy, kto nie ryzykuje, ten nie je, ale gdzie tu siedzi ten haczyk, na który za chwilę dam się złapać…?

– Zaraz, panie Tadeuszu, chwileczkę. Przelew mogę załatwić z domu, będę tam za osiem minut, od pana chcę numer konta, ale, o co tu chodzi z tą taniością? Obwodnica jest przewidziana? Wykryli pod spodem promieniowanie radioaktywne? Na bagnie to leży?

– Ależ nie, mówię przecież, sprzedaje córka ofiary…

– No to, co, że córka ofiary! I w ogóle, jaka córka i jakiej ofiary?!

– Córka Wajchenmanna. Jak to, pani nic nie wie? Wajchenmann nie żyje, został zamordowany!

– Co takiego…?

– No mówię, nie żyje, jak pani może o tym nie wiedzieć, szum się dopiero zaczyna, ale telewizja już napomykała, i radio, na razie bez szczegółów, ja przypadkiem wiem więcej, ale jak to mogło pani umknąć?

– Nie oglądałam telewizji – bąknęłam słabo i zamurowało mnie doszczętnie. A zarazem w zakamarkach organizmu wybuchła euforia i pienia anielskie zagrzmiały z mocą spiżowych trąb.

Wajchenmann nie żyje, niemożliwe, to zbyt piękne, żeby mogło być prawdą. Zamordowany! A cóż za jakiś Robin Hood go trzasnął, Janosik, Zorro, Szkarłatny Kwiat, jaka tam jeszcze szlachetna postać po historii się plącze…? Jeśli zwykły bandzior, niech mu będzie na zdrowie, kocham bandziora! Nigdy więcej ten łajdak, ten bufon, ten kretyn nadęty, niedorobiony wieszcz, buc porąbany i bezczelny, megalomański zbuk, wredny karierowicz i pluskwa, barbarzyńca i wandal, nie spaskudzi nikomu niczego! Nigdy więcej nikogo nie okradnie, nigdy więcej nie przywłaszczy sobie cudzego wysiłku, natchnienia, osiągnięcia, nigdy już nie dostanie niczego, co mu się należy jak mnie korona hiszpańska…!!!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: