Megan przemierzała dom szukając córek – znalazła je w końcu w kuchni, męczące się nad pracą domową. Karen pisała wypracowanie na temat Olivera Twista, a Lauren jej kibicowała. Megan przez chwilę uczuła przemożne pragnienie, by wrzasnąć na nie, tak siedzące sobie spokojnie, podczas gdy wszystko wokół waliło się w gruzy. Zamiast tego westchnęła głęboko, zdając sobie sprawę, że zachowują się znacznie bardziej racjonalnie od niej.
– Mamo – odezwała się Lauren – czy tato już coś wie?
– Jeszcze nic.
– Czy to może coś znaczyć? – To był głos Karen.
– Nie wiem. Istotne jest to, żeby zdać sobie sprawę, że może właśnie nic to nie oznacza.
– Martwię się o Tommy'ego. A jak się zaziębi albo zachoruje?
– Wszystko będzie dobrze. Musimy po prostu w to mocno wierzyć – powiedziała Megan.
Karen podniosła się ze swojego miejsca, podeszła do matki i objęła ją mocno. Lauren ujęła ją za rękę. Megan odczuła wyraźnie serdeczność córek. Pomyślała: trzymajcie się, dziewczęta.
– Nie martw się, mamo – powiedziała Karen. – My jesteśmy z tobą, z Tommym też będzie wszystko w porządku.
– Założę się, że dziadek już da im popalić – odezwała się Lauren. – Nie mają pojęcia, na kogo się narwali. Już im tak zatruje całą przyjemność z porwania, że wyjdzie im bokiem – znasz przecież naszego dziadka.
Megan oddychała ufnością dziewcząt, starając się uszczknąć jej trochę dla siebie, napełnić ich ufnością własne serce.
– Z pewnością macie rację – odpowiedziała wreszcie. Dziewczęta uścisnęły ją i powróciły na miejsce.
– Mamo, wiesz, że nie mamy już w ogóle mleka.
– I woda mineralna też się skończyła.
– Miałam pojechać do sklepu – ocknęła się Megan – ale nie mogę.
– My pojedziemy – zaofiarowała się Karen – zrób nam tylko listę zakupów.
– Nie. Wolę was mieć na oku. Nie znamy tych ludzi i nie wiemy, czego chcą. Nie wiem, co by się stało, gdyby i was próbowali porwać.
– Mamo, to przecież idiotyczne.
– Jesteście takie pewne? – warknęła Megan. Dziewczęta ucichły. Obserwowały matkę z uwagą.
– To chyba jakiś test – pomyślała Megan – w jakim stopniu im ufam. Czy traktuję je jak dorosłe.
Zawahała się. W gruncie rzeczy niczego nie rozumieją. Przecież to jeszcze dzieci. Nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje, bo nie dotyczy ich to bezpośrednio. Wiedzą tylko, że coś się stało, ale one są tutaj i życie biegnie dla nich bez zmian.
– Dobrze – powiedziała w końcu Megan. – Mleko, woda, jakieś paczkowane mięso i pieczywo. To wszystko. I jeszcze rozpuszczalna kawa. Dam wam dwadzieścia dolarów, jedźcie do najbliższego sklepu na East Prospect. Do sklepu, zakupy i z powrotem do domu. Z nikim nie rozmawiać i nie zatrzymywać się. Gdyby coś wydało się wam podejrzane, macie natychmiast przerwać zakupy i nie czekając na nic wracać do domu. Zrozumiałyście?
– Ale mamo…
– Czy to jasne?
– No dobrze… Czy możemy chociaż kupić sobie jakieś pisma?
– Dobrze, i gazetę także – powiedziała Megan – macie. – Wyjęła z torebki portfel i wyciągnęła kilka banknotów. – Żadnej gumy do żucia – ostrzegła – nawet bezcukrowej.
Wręczyła im pieniądze i zrobiło jej się głupio, że tak się zamartwia, a potem jeszcze bardziej, że nie martwi się wystarczająco. Gdy dziewczęta wyszły frontowymi drzwiami, podeszła do okna i przyglądała się, jak wsiadają do wozu. Spostrzegła, że za kierownicę usiadła Lauren, i odetchnęła, ponieważ młodsza córka prowadziła lepiej. Karen pomachała jej i auto skoczyło do przodu i znikło w oddali.
Megan odeszła od okna i wróciła do kuchni.
– A niech mnie szlag – powiedział na głos Bill Lewis. Siedział sam w wypożyczonym samochodzie, warując na posterunku. Widział, jak czerwony sportowy samochód bliźniaczek odjechał spod domu. – Panienki gdzieś się wybierają. A niech mnie!
Przez głowę przemknęło mu, że nadarza się świetna okazja – Megan jest sama w domu, bliźniaczki gdzieś sobie pojechały. Olivia kazała mu prowadzić, jak to nazwała, luźną obserwację domu – stanąć na chwilę lub przejeżdżać obok co czterdzieści pięć minut i tak dalej. Na tyle często, by mógł się zorientować, czy coś się nie zmieniło, i na tyle rzadko, by nie rzucał się w oczy. Miał na sobie garnitur i krawat, który pełnił rolę kamuflażu, sprawiającego, że żaden z przypadkowych przechodniów nie spojrzy na niego podejrzliwie i nie zainteresuje się jego obecnością w tym miejscu. Wiedział, że wygląda na urzędnika państwowego, może na policjanta lub kogoś z FBI. I był pewny, że nikomu z rodziny nie przyjdzie do głowy łączyć go z porywaczami.
Zdał sobie sprawę, że trafia mu się okazja, i przez chwilę zastanawiał się co zrobiłaby Olivia na jego miejscu?
Uśmiechnął się do siebie i powziął decyzję.
Duncan nie mógł wykrztusić słowa.
Wzrok miał utkwiony w stojącą przed nim Olivię.
– To naprawdę ona – wyszeptał. Przełknął ślinę i wskazał na krzesło po drugiej stronie biurka, myśląc jednocześnie, dlaczego nie rusza się, nie chwyta jej za gardło, nie dusi jej. Zamiast tego obserwował, jak Olivia sadowi się na krześle, dając mu również znak, żeby usiadł. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ma naprężone mięśnie – przed chwilą jeszcze stał, teraz siedział oddzielony od niej płaszczyzną biurka. Odniósł wrażenie, że znajduje się w świecie Alicji z Krainy Czarów – jej postać raz znajdowała się tak blisko, że mógł jej dotknąć ręką, w następnej chwili oddalała się błyskawicznie o całe kilometry. Miał zawroty głowy i sucho w ustach, gdy wiec wydusił z siebie pierwsze słowa, jego głos zabrzmiał jak skrzeczenie ropuchy.
– Gdzie oni są? Gdzie mój syn?
– W pobliżu – odpowiedziała Olivia lekkim tonem, jakby prowadzili konwencjonalną pogawędkę o pogodzie.
– Chcę… – zaczął, lecz przerwała mu natychmiast.
– Wiem, czego chcesz – powiedziała. – Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Podobają ci się moje włosy? – Musnęła kosmyk rudej peruki.
Duncan zamrugał oczami – dopiero teraz ją zauważył.
– Są rude – wykrztusił.
– Rzeczywiście – zaśmiała się Olivia.
– Pamiętam, że wtedy miałaś inne. Uśmiech zniknął jej z twarzy.
– Wszystko się zmieniło. Poza jednym – w dalszym ciągu ja wydaję rozkazy, a ty masz ich słuchać. Ale tym razem już nic nie schrzanisz – prawda, Duncanie? – bo gra idzie o wyższą stawkę. Tym razem nie chodzi mi o ciebie i twoją kryjówkę, tylko o twojego syna. I starego także. Nie zapominaj o nim. Pomyśl o nich obu. I o tym, jak bardzo nienawidzę wszystkiego, co reprezentuje sobą ten stary sukinsyn. Jak łatwo mi będzie pozbyć się go, tak jak łatwo było jemu zamknąć mnie na całe lata.
– Gdzie jest mój syn? – wyrzucił z siebie Duncan.
– Już mówiłam. Niedaleko. Ale w mojej władzy. – Strzepnęła dłonią, jakby w ten sposób rozwiewając jego wątpliwości.
– Błagam – powiedział.
Podniosła rękę i natychmiast zamilknął.
– Weź się w garść, tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Skinął głową, próbując odzyskać zimną krew. Słyszał bicie własnego serca, czuł pulsowanie krwi w skroniach. Olivia rozsiadła się wygodnie na krześle. Uśmiechnęła się do Duncana.
– Chyba już czas na małe negocjacje, nie uważasz?
– Jak chcesz – Duncan zaczerpnął powietrza i wyprostował się. Oczy mu się zwęziły, zacisnął dłonie pod blatem biurka, by nie mogła dostrzec, że mu drżą.
– To dobrze.
– Oddaj mi dziecko. Jeśli stanie się któremuś jakaś krzywda…
– Tylko bez gróźb!
– To nie groźba, a obietnica. Zaśmiała się i pochyliła do przodu.
– Sam na to wpadłeś. Może chciałbyś dodać coś jeszcze? Co za niezwykły akt odwagi! Chcesz dowieść, że jesteś mężczyzną? Czy może bankierem?
– W ciągu minuty może tu być ochrona banku.
– A po półgodzinie chłopiec i stary będą martwi.
– Blefujesz.
– Tak uważasz, matematyk? Sprawdź mnie. Duncan siedział bez ruchu.
– No co, wielki dyrektorze banku. Sprawdź! Przekonaj się, czy blefuję! Duncan nie drgnął.