Pater nie był przyzwyczajony do alkoholu. Wyszedł z baru, nie dopiwszy drugiego piwa. Czuł, że jeszcze kilka łyków i będzie, jak mawiał Kulesza, „o jeden most za daleko”. Stanął jeszcze raz na zbitej z desek platformie, która prowadziła do baru z zejścia numer dziewięć. Nagle coś go tknęło. Ruszył szybkim krokiem pod górę i wszedł na teren domu wczasowego, gdzie parkował dwukołowy wózek. Kiedy rozplątywał drut, zadziałał czujnik i Patera oślepił snop światła. Nie przejmując się tym, wyprowadził wózek za bramę. Nikt go nie ścigał, nikt nie wołał. Ruszył na plażę i starał się robić jak najmniej hałasu. Pojazd zadudnił na deskach platformy spacerowo- dostawczej. Ludzie siedzący na plaży obejrzeli się i spojrzeli na Patera przelotnie. Ten zatrzymał wózek i podbiegł do dwojga młodych ludzi, którzy byli najbliżej.

– Policja. – Pokazał blachę dziewczynie. – Powiedz mi, to bardzo ważne, co sobie pomyślałaś, widząc mnie z tym wózkiem? Pierwsza twoja myśl?

– Dostawa towaru – powiedziała nieco wystraszona dziewczyna.

– Złomiarz – dodał jej towarzysz – albo barman z piwkiem.

Pater podszedł do dwukółki. Spojrzał na bar i na stojące obok wózki do beczek.

„Tak”, powiedział sam do siebie. „Nikt nie zwróci uwagi na barmana z wózkiem. Choćby na tym wózku było coś innego niż beczka”.

– Złodziej! Łapaj złodzieja!

Zejściem numer dziewięć zbiegała korpulentna niewiasta w białej czapce i takimż fartuchu.

14

Nie pamiętał, jak wrócił do „Fregaty” i czy witały go drwiące spojrzenia podstarzałego donżuana albo parki, która rozgrzewała swoje zmysły pod prysznicem. Nie wiedział, czy jego chwiejny krok widziały oczy wczasowiczów, którzy na tarasie hotelu „Rejs” jedli delikatne carpaccio i popijali je czerwonym winem. Miał to gdzieś. Doskonale pamiętał natomiast swój sen.

Gdy opuścił bar Kaczanowskiego, poczuł przypływ wściekłości. Patrzył na beztroskich rodziców z roześmianymi dziećmi i pomyślał o swoim życiu. Totalnie przesranym życiu. A następnie wrócił do baru na plaży i wypił trzy kolejne piwa. A potem jeszcze jedno. Miejsce za lepkim kontuarem zajęła przysadzista kobieta, zapewne żona muskularnego właściciela, który gdzieś zniknął. „I dobrze”, pomyślał wtedy Pater. „Przynajmniej nie będę skazany na jego natarczywość. Na ostatnią posługę, jaką barman winien jest swoim klientom”. Poczuł nagły przypływ sympatii do Kaczanowskiego. „Spokojny facet, wykonujący niewdzięczną robotę. Zupełnie jak ja”. W jednym tylko właściciel baru przechrzczonego właśnie na „Bar pod Kostuchą” mylił się. Śmierć, zwłaszcza taka jak tej młodej Seredy, zniechęca tylko pewną kategorię klientów, ale innych przyciąga jak magnes. Pater zauważył, jak trzech mężczyzn pokazywało na punkt, w którym znaleziono zwłoki i głośno dyskutowało o gwałcicielu grasującym tego lata na Wybrzeżu. Chciał nawet wstać, podejść do nich i powiedzieć im, co myśli o hienach cmentarnych, o ludziach chorobliwie zainteresowanych zbrodnią, ale poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.

Ciężko wsparł się na ratanowym fotelu i powstał, z trudem utrzymując swe ciało w pionie. Niepewnym krokiem ruszył w stronę morza. Po kilku krokach stopy ugrzęzły mu w piachu i przewrócił się. 0 tej porze plaża już pustoszała, wczasowicze udawali się na kilka głównych deptaków lub do kwater, by zjeść kolację. Na nocną, hałaśliwą i hedonistyczną zmianę warty było jeszcze za wcześnie.

W momencie zasypiania nie spojrzał na zegarek i potem nie potrafił powiedzieć, jak długo spał. Śniło mu się, że jest na wyludnionej plaży. Biały piasek grzał go w plecy, a nad nim przetaczały się kłębiaste chmury. Usłyszał śmiech. Tak potrafiła śmiać się tylko jedna kobieta. Joanna Radziewicz zdjęła okulary przeciwsłoneczne.

– Cieszę się, kochanie, że jesteśmy tu razem. Tylko ty i ja – szepnął Pater.

Joanna nie odpowiedziała. Dostrzegł grymas na jej twarzy. Zaniepokojony uniósł się na łokciach.

– Może masz ochotę na ten drink w połówce kokosa? – zapytał. – Jak to się nazywa? „Rozkosz Hawajów”?

– Co ty pierdolisz? – usłyszał.

Ten głos nie należał już do Joanny Radziewicz. Ujrzał twarz byłej żony. Po chwili jej rysy rozpłynęły się i pojawiła się inna postać. Nie mógł poznać tej dziewczyny. W końcu przypomniał sobie, kim ona jest. Studentka z Gdańska. Bagińska. Jelitkowo.

Ponownie usłyszał śmiech. Tyle że tym razem nie był to już sen. Wiatr od morza sprawił, że ocknął się, jakby ktoś wymierzył mu siarczysty policzek.

Zobaczył parę, która stała trzy metry od niego. Kobieta wciąż się śmiała.

– Ten facet gadał do siebie – fale nie były w stanie zagłuszyć jej głosu – ale żeby walić takie teksty. – Wytarła dłonią załzawione oczy.

Pater podniósł się niezdarnie, jakby otrzymał ciężki cios. Dwadzieścia minut później spał we „Fregacie”, nic sobie nie robiąc ze sprężyn chwiejnego łóżka, boleśnie uciskających jego lędźwie.

Obudził go szum ulicy. Gwałtownie poderwał się i otworzył drzwi. Przez zieloną siatkę ogrodzenia zobaczył kawalkadę wakacyjnych pielgrzymów, obwiązanych ręcznikami i tunikami, z identycznymi torebkami. Zapewne dołączono je do jakiegoś kolorowego pisma, taką torebkę ma więc też Joanna.

Mikroklimat półwyspu sprawił, że miał niewielkie symptomy kaca. „Pora pooddychać jodem”, przypomniał sobie. Jego mózg funkcjonował na najwyższych obrotach. Zadzwonił do Kuleszy.

Kulesza… przepraszam… – Pater przypomniał sobie wczorajszy bruderszaft. – Piotrze… Potrzebuję kilku informacji. Pierwsza rzecz: przywieź mi zdjęcia dziewczyny, tej z Jelitkowa. Chodzi o tę, która miała wytatuowaną różę. I potrzebuję zdjęcia tatuażu tej Seredy z Władysławowa. Muszę mieć pewność, że te tatuaże są identyczne.

Swoją drogą: jest w sprawie tej dziewczyny jakiś ślad?

– Nikt nic nie wie. Był zdaje się taki czeski film…

Zresztą… – w głosie Kuleszy wyczuł urazę -…gdyby był jakiś ślad, byłbyś, szefie, pierwszy, który by się o tym dowiedział. Coś jeszcze?

– Tak. Namierz, gdzie mieszka Zbynek „Karaluch”. Znany tatuator. Ostatnio miał salon na Przymorzu, niedaleko dworca, ale zdaje mi się, że tam teraz zamknięte.

– To wszystko?

– Nie. – Pater zawahał się. – Coś mi się przypomniało. To nie ma żadnego związku z naszą sprawą, ale sprawdzić nie zaszkodzi. Byłem niedawno w tartaku w Wejherowie. Trup w suszarni drewna…

– Słyszałem o tym – przerwał Kulesza. – Hit tygodnia w województwie. Do czasu Władysławowa…

– Nie chodzi o ofiarę. Po prostu coś mi się przypomniało… Ten tartak nazywa się MGM. Od pierwszych liter nazwisk trzech wspólników. Gdy tam byłem, właścicieli było dwóch…

– No i co z tego?

– Powiedzieli mi, że ten trzeci podobno jest we Francji…

– I?

– Podobno. Rozumiesz? Podobno. – Pater czuł wzbierającą irytację. – Dwóch właścicieli zazwyczaj wie, gdzie trzeci jedzie na wakacje. Warto mieć jakiś kontakt w sytuacji awaryjnej. Więc nie powinni powiedzieć „podobno”. Niech chłopaki z Wejherowa sprawdzą, dlaczego ci dwaj kłamią. Albo co ukrywają…

Gdy skończyli rozmawiać, Pater wyjął z samochodu torbę z laptopem i wyszedł z „Fregaty”. Idąc pod prąd wczasowej kawalkady, dotarł do Alei Gwiazd Sportu. Już wczoraj zauważył, że ten deptak, ciągnący się od skweru Antoniego Abrahama, wyłączony jest z handlu. Nie docierały tu też gastronomiczne miazmaty, które w Paterze wywoływały mdłości. Za to była to strefa, jak dumnie głosiły banery przymocowane do latarni, swobodnego dostępu do internetu.

Pater usiadł na ławeczce tuż obok mosiężnej gwiazdy wmurowanej na cześć Kazimierza Deyny. Włączył laptopa, poczekał, aż uruchomią się programy, i kliknął na ikonę wyszukiwarki. Zastanawiał się chwilę, po czym wpisał: „Pora pooddychać jodem”. Strzał niecelny. Sporo stron o zbawiennych właściwościach jodu oraz budowie układu oddechowego rozmaitych zwierząt, ale to przecież nie to, czego szukał. Wbił wzrok w gwiazdę legendarnego polskiego piłkarza. Wpisał kolejną frazę. „I kto to wie prócz mnie”. Znów przestrzelił. Znowu nic. Zalogował się na stronie Komendy Głównej Policji i wszedł do internetowego archiwum. Przypomniał sobie naradę w pokoju naczelnika Cichowskiego, gdy wyraził wątpliwość, że w Polsce działają mordercy naśladujący innych morderców. I przypomniał sobie pełen politowania uśmiech Zygfryda Marksa. Wpisał kolejne dwa słowa. Ukazały się trzy obszerne artykuły o Joachimie Knychale, „Wampirze z Bytomia” albo jak nazywali go inni, „Frankensteinie”. Pater pokręcił głową. A jednak Marks miał rację. Knychała traktował Marchwickiego jak swojego guru, chodził na jego procesy, w końcu sam zaczął mordować. Tyle że został skazany na karę śmierci w 1985 roku, wyrok wykonano. Nie posuwa to sprawy Władysławowa i Jelitkowa nawet o milimetr.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: