– Ten Bielicki to twój były chłopak, tak? A Smoku jest o niego zazdrosny?

Aneta zaczęła się trząść. Wieloch spojrzał na nią bez specjalnego współczucia.

– Chciałaś skomplikować życie Bielickiemu, co? Żeby psy wzięły go na przesłuchanie, żeby go trochę po męczyły, co? Tak za karę, że cię zostawił, co?

– To ja go zostawiłam!!! – wrzasnęła Aneta. – To ja! Mnie żaden facet nigdy nie zostawił!

Wieloch miał już dość. Spojrzał na posterunkowego Klofika, który po raz pierwszy tego wieczoru stracił ochotę do głupich uśmieszków.

– No co jest, Kiss? – Wieloch patrzył ponuro na Klofika. – Do roboty, na plażę ze zdjęciem, sprawdzać, czy ktoś ją widział! No, zasuwaj!

Ta mała zemsta na Klofiku nie przyniosła mu ulgi. „Szef grupy dochodzeniowej”, pomyślał o sobie z irytacją, „idzie teraz przesłuchać naczelnego jebakę we Władku. A ten pewnie spojrzy na zdjęcie dziewczyny i wycedzi: «Chyba taką miałem, nie pamiętam»„. Wieloch powlókł się w stronę Centralnego Ośrodka Sportu. Na piasku pokrywającym ulicę Hryniewieckiego jego stare sandały zaszurały nadzwyczaj głośno.

13

Pater minął dom wczasowy, za którego siatką obok luksusowych samochodów stał dwukołowy wózek, zaopatrzony w tablicę rejestracyjną z kartonu. Zwrócił uwagę, że wózek był przywiązany drutem do latarni.

Minął czynną toaletę i już nieczynną wypożyczalnię sprzętu plażowego. Zaczerpnął chciwie morskiego powietrza i głównym zejściem, oznaczonym jako zejście numer dziewięć, zszedł na plażę. Nie uczynił tego szybko, bo mimo późnej pory ruch panował tam ogromny. Na piasku zalegało sporo ludzi. Wielu przemieszczało się tu i tam. Po chwiejnym chodzie niektórych poznał, że nie ominęli oni baru, który promieniował dokoła różnokolorowym światłem.

Pater podszedł do baru po platformie z desek, która była przedłużeniem zejścia numer dziewięć. Dojrzał drzwi prowadzące na zaplecze lokalu i stojące wokół niego wózki z pustymi beczkami po piwie. Sam bar początkowo nie wzbudził jego zainteresowania. Zauważył jedynie, że przypomina on afrykańską chatę, z tą jednak różnicą, że jego ściany były prawie całkowicie przeszklone i roztaczał się z nich widok na Bałtyk. Pater obszedł okrągły lokal i zbliżył się do miejsca, w którym znaleziono Annę Seredę. Rozejrzał się dokoła. Wciąż były tam wbite kijki, a na wietrze falowały resztki żółtych taśm policyjnych, oddzielających miejsce zdarzenia. Nagle oślepił go snop światła. Przed nim stali kamerzysta i dziennikarka z podświetlanym mikrofonem.

Pater minął ich bardzo szybko i bez słowa, nie zwracając uwagi na zachęty i nawoływania. W gruncie rzeczy w ciągu kilku sekund sprawdził to, co miał sprawdzić. Miejsce zdarzenia nie było widoczne z baru, natomiast widać je było dobrze z zejścia na plażę. Uduszenie dziewczyny za parawanem wiązało się więc z dużym ryzykiem demaskacji. „Ludzie nieustannie wchodzący i wychodzący na plażę wejściem numer dziewięć, coś by zauważyli”, myślał, „chyba że… albo byliby pijani, albo wzięliby morderstwo za kopulację z figurami.

Pater odruchowo otrzepał spodnie i ruszył do baru, odczytując nad wejściem nazwisko właściciela: „Grzegorz Kaczanowski”. Wewnątrz było pełno ludzi i ku jego uldze – mało dymu. Choć wiele osób paliło, dym wydostawał się swobodnie z ażurowego lokalu. Podszedł do prawie pustego baru. Cieszył się, że ludzie nie mają tu zwyczaju pić przy barze.

– Jestem z gdańskiej Komendy Wojewódzkiej Policji – powiedział do barmana – mogę pokazać legitymację, ale to spowodowałyby niepotrzebne zainteresowanie pańskich klientów. Ma pan wybór. Albo pokażę panu legitymację na zapleczu, albo mi pan zaufa.

Czterdziestoletni na oko blondyn miał podgolone włosy á la Despero z Pitbulla. Potężnie umięśnione ręce wystawały z koszulki bez rękawów. Uśmiechnął się szeroko.

– Pańska gadka jest zbyteczna. Swój zawód ma pan wypisany na czole – powiedział.

– Kto jest właścicielem tego lokalu? – Pater zignorował tę uwagę. Barman był widać miłośnikiem filmu Tajemnice Los Angeles.

– Ja.

– Ilu ma pan pracowników?

– Żadnego. Czasami pomaga mi rodzina. Znaczy żona.

– Wytrzymuje pan takie tempo pracy?

– Trzeba z czegoś żyć. Dwa miesiące pracy, a potem dziesięć miesięcy bezrobocia.

– Do której jest czynny pański lokal?

– Do ostatniego klienta. Czasami do rana.

– Czyli przedwczoraj, kiedy znaleziono tę dziewczynę, bar był jeszcze czynny?

– No tak. Tak było.

Pater momentalnie wyczuł dystans w głosie rozmówcy. Zamilkł i rozejrzał się po wnętrzu. Ludzie siedzieli przy stolikach, stali, obejmując się, i rozmawiali podniesionymi głosami. Do baru podeszła kołyszącym krokiem jakaś niemłoda i mocno umalowana kobieta. Barman nalał jej małe piwo. Rozchlapując pianę, wróciła do swojego stolika, przy którym jacyś dwaj siwowłosi mężczyźni prowadzili światową politykę.

– Można piwko? – Pater uśmiechnął się do Kaczanowskiego.

– No jasne. – Przed Paterem szybko znalazł się plastikowy kufel wypełniony złotym płynem i gęstą pianą.

– Ciężką ma pan pracę. – Pater pociągnął potężny łyk. – I trzeba mieć oko na wszystko. Lokal bez okien to spore ryzyko. Może być przez każdego zdemolowany, kiedy pana nie ma. Mogą w nim spać bezdomni. Albo źli ludzie… W końcu nie zawsze pan tu jest. Musi pan sporo jeździć, przywozić beczki. Ale wtedy tu pewnie jest pańska żona… Mam rację?

– Nie. – Kaczanowski uśmiechnął się i wskazał dłonią na zaplecze. – Mam tam okna z pleksi. Montuję je po robocie.

– A beczki z piwem i napoje podwozi pan samochodem pod sam bar?

– Nie wolno mi. Zakaz wjazdu na plażę. Ładuje się kilka beczek na wózek i wio! – barman odruchowo naprężył mięśnie.

Pater wbił wzrok w piwo. Czuł, że ostatnie godziny są raczej przeciwwskazaniem do spożywania alkoholu. Wciąż jednak miał niezmącone niczym myśli. Nie mógł zniechęcić do siebie Kaczanowskiego. Barman – pomijając jego normalną funkcję spowiednika – jest jak latarnik oświetlający statkom drogę. Wszystko oświetla. Wszystko wie.

– Panie Grzegorzu – Pater oparł się mocno o bar – o wszystko już wypytali pana moi koledzy, a ja jutro przejrzę ich raporty. Może pan mnie zatem zapytać: to po co tu przyszedłeś, kiedy nie ma już żadnych pytań do zadania?

Barman zapalił papierosa. Strzepywał go do osobliwej popielniczki, zużytego plastikowego kufla wypełnionego piaskiem. Pater łyknął resztkę piwa i wskazał palcem na swój pusty kufel. Kaczanowski sięgnął pod bar i podstawił czysty kufel pod nalewak.

– Oni wszyscy pytali pana o to, co pan widział. – Pater rozprostował palce, aż strzeliły w stawach. – A ja zapytam o to, czego pan nie widział. Interesuje mnie pańskie zdanie na temat tego mordercy. Co pan o nim sądzi?

Czyżby był tak bezczelny, że zamordował dziewczynę na plaży, prawie na oczach wszystkich? Czy też zamordował ją gdzie indziej i tu czymś ją przywiózł? Niech pan mi pomoże! Jak pan sądzi? Jak to było?

Kaczanowski postawił przed Paterem drugie piwo i w milczeniu palił papierosa. W końcu wdusił go w piasek popielniczki i obiema rękami wpił się w brzeg baru. Kostki jego palców zbielały.

– Wie pan, jak nazywają mój bar od wczoraj? – wysyczał. – Barem „Pod Kostuchą”. Wie pan, ilu straciłem klientów, którzy są na wczasach z różnymi „mewkami”? Kiedy widzą kamery i dziennikarzy, spierdalają stąd, gdzie pieprz rośnie.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie. – Pater przypomniał sobie, że „mewkami” były w latach siedemdziesiątych nazywane dewizowe prostytutki na Wybrzeżu. Mało kto teraz używa tego określenia. Chyba że starzy gliniarze i byli cinkciarze.

– Bo ono było głupie, panie nadkomisarzu – głos Kaczanowskiego uniósł się niby zaśpiew kapłana. – Głupie pytanie. Wszyscy tu są zajęci piciem i ciupcianiem. Tu nikt niczego nie zauważy, chyba że denko swojej pustej flaszki. Nieważne, czy ta dziewczyna została zaciukana tu, czy gdzie indziej, i czy ktoś ją przywiózł. Nikt by tego nie zauważył. Tylko ja tu wszystko widzę. A wtedy nic nie widziałem, co by mogło panu pomóc.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: