– To nie tarcica… – wykrztusił. – To człowiek… Trup… Wysuszyło go na wiór…
Cios doszedł celu. Zanim Ziętka oblał zimny pot, zanim poczuł kwaśną kluskę w gardle, zanim zobaczył wirujące czarne plamy przed oczami, zanim to wszystko poczuł i ujrzał, dostrzegł strzępy granatowej dżinsowej kurtki. Mięśnie jego nóg zamieniły się w watę.
Nieprzytomny zwalił się na ziemię.
1
Dźwięki trąbki Milesa Davisa przebiły się przez szum prysznica i warkot wiertarki u sąsiada z góry. Motyw z filmu Windą na szafot powtórzył się raz jeszcze, tym razem głośniej. Jarosław Pater przypomniał sobie, że telefon zostawił w kuchni na stole. Postawił mokrą stopę na nowe, przed miesiącem wymienione kafelki.
Nie spodziewał się, że kiedyś polubi „falowce”, gigantyczne blokowiska w Gdańsku-Przymorzu, wymysł architektów z czasów Edwarda Gierka, którym pofalowało mózg. Nie sądził, że przestanie przeszkadzać mu oznaczająca jego klatkę odrapana litera „H”, do której ktoś dopisał dwie inne litery: „uj”. Że spojrzy inaczej na balkony, żyjące w rytmie sezonowej mody. Wiosną balkony zapełniały się rowerami, latem i wczesną jesienią pojawiały się taborety i niewielkie grille, późną jesienią zostawały tylko sznury z praniem. Nie irytowało go już i to, że kwadrat, którego granice wyznaczał falowiec i czteropiętrowy, ustawiony do niego równolegle, równie długi tasiemiec, żyje własnym życiem, zaludniony mężczyznami popijającymi na ławce piwo i godzinami grającymi w karty. Depresji nie wywołało w Paterze wykopalisko, które wyglądało, jakby w ziemię koło falowca uderzył meteoryt. Wykopalisko przeznaczone było pod budowę hipermarketu, który miał stać się konkurencją dla pobliskiego „Reala” i „Biedronki”. Nadkomisarzowi żal było jedynie niewielkiego domku, stojącego do niedawna na terenie budowy, w którym hodowca gołębi trzymał swoje stado. Pewnego dnia mężczyzna i jego chatka znikli. Jakby zapadli się w otchłani wykopanej przez maszyny budowlane.
Pod koniec maja Paterowi udało się dokończyć remont ciągnący się długimi tygodniami. Wymianę płytek ceramicznych na podłodze zaczynała ekipa, która po kilku dniach zrezygnowała i przeniosła się do Wielkiej Brytanii, pozostawiając nadkomisarza ze stosem materiałów budowlanych w małym przedpokoju. Z drugą ekipą było podobnie. Dopiero trzecia uporządkowała wszystko po poprzednikach, w czym niemałą zasługę miał aspirant Wieloch. Widząc nadkomisarza na skraju załamania nerwowego, postanowił zastosować – jak sam to określił – „czynnik perswazyjny”.
Pewnego dnia wszedł do mieszkania w falowcu na Przymorzu. W milczeniu przypatrywał się postępowi prac, po czym wyjął wódkę „Wyborową” i zaproponował robotnikom po kolejce z gwinta. Gdy wypił i otarł usta wierzchem dłoni, wyjął pistolet P-99. W ciszy, która zapadła w mieszkaniu, słychać było, jak sąsiedzi piętro niżej kłócą się, gdzie mają jechać na weekend.
– No więc jest tak – zaczął Wieloch, przeładowując broń – żeśmy się napili wódki. A po kielichu jesteśmy już kumplami, nie? A kumplom – teraz zdawało się, że waży pistolet w ręce – opowiada się o sobie. Opowiem wam, do czego to – podniósł P-99 do góry – często mi służy. Pokazuję to ludziom, którzy nie dotrzymują słowa.
I Wieloch roztoczył opowieść o tym – tak się wyraził – kogo ma na rozkładzie. I jak nienawidzi partaczy. I o tym, jak ceni zawodowców. I że nigdy jeszcze przed nim nikt nie uciekł.
– Więc, chłopaki, mam nadzieję, że też jesteście zawodowcami i że ten remont zrobicie szybko. I – zakończył przemowę – że ta wódka z wami nie była pomyłką. Że jesteśmy kumplami. Ja mogę pomylić się nie raz i nie dwa, ale mój przyjaciel – zawiesił głos i czule przejechał palcem po lufie pistoletu – nie myli się nigdy.
Klepnął oniemiałego Patera w ramię i wyszedł, zostawiając „chłopakom” napoczętą butelkę. W drzwiach jeszcze szepnął:
– Niech pan się nie martwi, szefie. Zobaczy pan, jak działa taki doping.
Wieloch nie pomylił się. W ekipę wstąpił nowy duch. Pracowali bez wytchnienia także w soboty i w niedziele, a efektem wysiłku na miarę przodowników pracy była lśniąca nowością i czystością łazienka oraz wyremontowana kuchnia. Łazienka i kuchnia, których nadkomisarz nie musiał się już wstydzić. W życiu Patera zaszły także inne zmiany. Aspirant Kulesza ze zdumieniem zauważył, że przełożony zaczął używać szamponu koloryzującego, by przykryć coraz bardziej widoczną siwiznę. Zdawało się, że mgiełka złośliwości i apatii, unosząca się nad Paterem, przerzedziła się w ostatnich miesiącach. Dwie pasje nadkomisarza pozostały niezmienne: obstawianie zakładów sportowych oraz poker, chociaż przy stoliku w „Mandarynie” pokazywał się rzadziej niż kiedyś.
Ostatnio pomyślał nawet, że dwa hazardowe nałogi uzupełniały się niczym piasek przesypujący się w klepsydrze. Podczas gdy zakłady bukmacherskie zapewniały mu środki do życia, niekiedy przewyższające policyjną pensję, premię otrzymywaną od święta lub honorarium za konsultacje do jednego z seriali, poker odkrywał dionizyjską naturę Patera – naturę utracjusza i człowieka, dla którego ryzyko było tym, czym dla innych kreska koksu. 0 ile zawsze szczycił się tym, że wieloletnia miłość do Lechii Gdańsk nigdy nie pozbawiła go rozsądku w salonie zakładów, o tyle kolejne rozkłady kart na masywnym stoliku potrafiły osłabić w nim instynkt samozachowawczy.
Dźwięk trąbki rozległ się jeszcze głośniej. Filmowy motyw Pater przypisał w telefonie tylko do dwóch numerów. Jeden należał do naczelnika Cichowskiego, drugi do niej. Z naczelnikiem zawarł umowę, że przed urlopem uporządkuje już tylko papiery. Że żadnych nowych spraw nie weźmie. Cichowski nie miałby po co dzwonić. To mogła być tylko ona.
Mokra stopa przywykła do dawnych wybrzuszeń, ceramicznych wynaturzeń i chropowatości wykonała ślizg godny łyżwiarza figurowego. Pater poczuł, że traci równowagę. Uderzył całym ciężarem ciała w umywalkę firmy „Koło” i runął wraz z nią na podłogę. Rozległ się łoskot, zadudniło w kaloryferze i rurach centralnego ogrzewania, pokrytych świeżą, białą farbą. Wiertarka na górze ucichła. Na podłodze leżała nowa umywalka wśród twardych grudek cementu.
Pater z sykiem, trzymając się za żebra, wstał z podłogi. Telefon znalazł w kuchni na nowym stole, którego blat pokryty był melaminą, podobno odporną na wilgoć i zarysowania. Zanim spojrzał na numer, już wiedział. To jednak nie mogła być ona. Nie miała tyle cierpliwości. Jego rozumowanie było słuszne. Na ekraniku migotało „Żarówa”. Nie wróżyło to nic dobrego. Ten pseudonim szef
Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku, inspektor Cichowski, zawdzięczał swojej łysej i jakby wypolerowanej czaszce. Żarówa dzwonił do Patera ze swojej prywatnej komórki po raz czwarty w historii ich współpracy.
Wiesz, co to jest MGM? – Cichowski zaczął bez wstępów.
– Ryczący lew.
Zapadła cisza.
– Metro-Goldwyn-Mayer. Taka stara wytwórnia filmowa. Ta z ryczącym lwem.
– Widzę, że humor ci przed urlopem dopisuje. MGM to Markowski-Gumowski-Misiak. Tartak koło Wejherowa, wiesz który?
Wiedział. Był tam kiedyś.
– Dwie godziny temu znaleźli tam zwłoki – ciągnął Cichowski.
– Co ja mam do tego? Przecież obiecał mi pan…
– Wiem, co obiecywałem – przerwał naczelnik. – Na miejscu są już ludzie z Wejherowa, ale poprosili nas o pomoc. Sprawa może być nietypowa… Wiesz, że nie mam kogo posłać. – Cichowski zaczął się nagle tłumaczyć. – Twój partner Światło jest na urlopie, inni zawaleni robotą. Zobacz, o co chodzi, najwyżej dowalimy komuś jeszcze jedną sprawę albo zepchniemy na Wejherowo.
Obaj milczeli. Na górze zaczęła się kolejna część koncertu na wiertarkę.
– Co to znaczy, że sprawa może być nietypowa? Kogoś pochlastali piłą? Wejherowska masakra piłą mechaniczną?
– Pater poczuł pulsowanie w okolicach żeber. Dotknął bolącego miejsca i skrzywił się. – Czy jest tam już lekarz?
– Ma być Kwieciński. A co do pierwszego pytania: zwłoki znaleziono w suszarni drewna. To podobno mało ciekawy widok.