18

Zmierzchało. Wczasowicze we Władysławowie brali prysznic przed kolejnym ekscytującym wieczorem. Musieli czuć się świeżo, zanim oblepi ich pot na dyskotece lub na dansingu, zanim buchnie na nich dym grillowanych kiełbas, zanim drink w kokosie zacznie działać. „Potem będzie już im wszystko jedno”, myślał Pater. „Potem będą kleić się do siebie. I wymieniać między sobą płyny ustrojowe”.

Pewnie jeszcze bardziej pogrążyłby się w nieprzyjaznych ludziom myślach, gdyby była przed nim długa droga, na której musiałby mijać świeżo wyprysznicowanych i jeszcze niespoconych wczasowiczów. Na szczęście nie musiał. Ford mondeo stał pod pensjonatem „Fregata”. Po raz nie wiadomo który tego dnia uścisnął wielką wilgotną dłoń komendanta Banasiuka i usiadł na miejscu pasażera.

– Pytał się o pana jakiś pismak – powiedział komendant. – Pisze dla „SuperExpressu”, coś o seryjnych mordercach i o Jelitkowie. Spuściliśmy go na drzewo. Powiedziałem mu, żeby pojechał do Biura Prasowego Komendy Wojewódzkiej.

– Sprawdziliście go? Czy to na pewno dziennikarz?

– Myśli pan, że nie wiem – Banasiuk sapnął z irytacją – że mordercy nawiązują kontakt z policją?

– Na pewno pan wie. Ale nie o to pytam. Może mi pan odpowiedzieć na pytanie? – Pater był równie zirytowany.

– Tak – twarz komendanta zastygła w maskę – sprawdziliśmy go. To prawdziwy dziennikarz, a nie żaden zbój.

Obaj milczeli do momentu wyjazdu z Władysławowa. Pater odezwał się pierwszy. Musiał teraz ustalić kilka szczegółów, a przy tym chciał rozwiać wzajemną niechęć, która ich ogarnęła.

– Fajnie jest jechać z panem – powiedział – ale może niepotrzebnie psuje pan sobie wieczór. Równie dobrze mógłby mnie tam zawieźć ktoś inny. Ktoś z pańskich ludzi.

– Nie jestem pańskim szoferem – powiedział Banasiuk z łagodnym uśmiechem – obaj prowadzimy tę sprawę.

Pater milczał i przyglądał się uważnie komendantowi. Napięte mięśnie twarzy i zbielałe palce na kierownicy świadczyły o czymś przeciwnym niż cichy i spokojny ton, z jakim Banasiuk wypowiedział te słowa.

– Nie chciałem pana… – zaczął Pater.

– Nie chciał mnie pan urazić? Okej, już mi przeszło. Wie pan dobrze, kim jest poseł Czosnyk. Ale to wie pan z gazet, z telewizji… A ja go znam dobrze. Jego syna imprezowicza też. I to nieźle.

Banasiuk zaczerpnął powietrza i zjechał fordem na pobocze. Mimo wieczornej pory na dość wąskiej drodze 215, prowadzącej do Jastrzębiej Góry, panował spory ruch. Wymijały ich samochody, trąbiąc i błyskając ostrzegawczo światłami. Postój w tym miejscu nie był przejawem rozsądku. Ale Banasiukowi daleko było teraz do rozsądnego namysłu.

– Posłuchaj, chłopie – powiedział z naciskiem – wiem, że i beze mnie byś trafił do Kamieńskich Błot i do domu posła Czosnyka. Ale byłaby to tylko wycieczka. Nikt nie będzie z tobą gadał bez adwokata, który przyjedzie z Gdańska za trzy dni. Czosnyk nie wpuści cię za bramę i powie ci: „Spierdalaj!” A ty grzecznie odejdziesz, pospacerujesz po plaży, w morzu się wykąpiesz… A mnie nikt tam nie powie „spierdalaj!”. Rozumiesz?

– Rozumiem. – Pater uśmiechnął się z lekkim przymusem i wyciągnął do Banasiuka dłoń. – Graba?

– Graba. – Komendant westchnął, uścisnął mu dłoń i ruszył z pobocza. – Józek jestem. A ty?

– Jarek – odparł Pater i ze zdziwieniem skonstatował, że wcale mu nie przeszkadza to nagłe przejście na „ty”. – Powiedz mi coś, Józek, o tym Czosnyku i jego rodzinie.

– Rafał ma ponad pięć dych. – Banasiuk wyraźnie się rozpromienił. – W moim wieku. Znam go od lat. Razem ministrantami byliśmy w Karwi. Potem nasze drogi się rozeszły. Już w latach osiemdziesiątych robił ostrą kasę. Wiesz, czym handlował? Flakami. Rozumiesz? Flakami!

– Jak to flakami?

– Do kiełbas. Flakami do kiełbas. Przywoził je z Węgier. No, co się dziwisz? – Spojrzał przelotnie na Patera. – Nasi rodacy to urodzeni handlarze. Znałem takiego, co statkiem sprowadzał z Egiptu sprzączki do pasków. Takie fikuśne, goła babka albo trupia czacha. Na jednej sprzączce miał przebitkę, na dzisiejsze mówiąc, gdzieś pięćdziesiąt groszy. A Rafał na jednym metrowym flaku miał tyle samo. Flaki były lekkie i łatwo się zwijały. Kupował je pod

Budapesztem. Większą część transportował wypożyczonymi z PKS-u autobusami, a resztą wypychał walizki i jechał z kumplami pociągiem Budapeszt-Warszawa-Gdańsk. Trzy dni jechali. W przedziale waliło tymi flakami jak cholera. Kiedy wchodził konduktor lub celnicy, chłopaki wyciągali kiełbasy czosnkowe i jedli. Że niby od kiełbas tak wali. Nie raz i nie dwa celnika czy kolejarza wódeczką poczęstowali, jakiś mały prezencik… Tak zaczynał poseł Czosnyk.

– I co dalej z nim było? – Pater był tak zaciekawiony, że nie zauważył, jak wjechali do Jastrzębiej Góry.

– Robił różne biznesy, grał zawodowo w ruletkę w esbeckich tajnych kasynach, miał hurtownię mebli, zajmował się trochę budowlanką, krótko mówiąc, robił kasę. Potem wstąpił do Samoobrony i rozpoczął karierę polityczną. Spotykaliśmy się czasami na jakimś oficjalnym urzędowym grillu. Jego żona latem wyjeżdżała do Jastarni, a syn do ciepłych krajów.

– Po co im to było? Przecież mieszkają prawie nad samym morzem!

– Pokazać się w Jastarni to dla jego Baśki coś zupełnie innego niż pokazać się na tarasie swojego domu w Karwieńskich Błotach. A syn jak to syn… Puszczał kasę i uganiał się za dupami. Ale to w sumie dobry chłopak, ten Patryk… Wiesz, w zeszłym roku mieliśmy z nim mały problem. W „Egzotycznej Wyspie” napił się ostro i zaczął dobierać do jakiejś kobitki. Wtedy od jej faceta dostał po ryju. Wstąpił w niego jakiś szał. Zdemolował knajpę na oczach bramkarzy, którzy gapili się bezradnie na wszystko i bali się mu wpierdolić ze względu na jego starego. Zwinąłem go wtedy. Najpierw darł mordę, wyjął fiuta i machał nim przed Sylwią, naszą policjantką, kazał jej obciągać… Już się z tego wszystkiego robiło niezłe szambo. Wsadziłem mu wtedy łeb do wiadra z wodą i go uspokoiłem. Zasnął w końcu. Wtedy zadzwoniłem po Rafała. Przyleciał helikopterem. Na widok ojca młody rozkleił się. Popłakał się, przeprosił Sylwię i tamtą kobitkę, do której się dobierał. Za kilka dni kupił im kwiaty, a kilka tygodni później trzy szkoły w okolicy miały podłączenie do internetu. To taka pokuta. Ukręciliśmy łeb całej sprawie…

– No nieźle, kurwa. – Pater pokręcił głową z dezaprobatą. – Nie chcę ci prawić morałów, ale ten Czosnyk robi tu, co chce. Mógłby na każdym słupie w okolicach Władka powiesić transparent z napisem: „Wjeżdżasz na mój prywatny teren, Rafał Czosnyk”.

– Nie dla niego to zrobiłem, tylko dla młodego. -Szczęki Banasiuka znów się zacisnęły. – Niełatwo mieć takiego starego jak Rafał. Masz kasę, masz kumpli i fajne laski; nie masz kasy, jesteś sam. Patryk Czosnyk dobrze o tym wie.

Byli już w Karwieńskich Błotach. Pater ze zdziwieniem zauważył, że mijane domy wyglądają na niewykończone i niezamieszkane, tak jakby ktoś celowo pozostawił je w stanie surowym. Gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć ślady tynku na fasadach. Nadkomisarz popatrzył na Banasiuka.

– I ten cały Czosnyk zdecydował się postawić chałupę w takim otoczeniu? Wśród tych ruin? Co na to jego żona?

Banasiuk kolejny raz się uśmiechnął.

– Te domy tylko z pozoru wyglądają na ruiny. Gdybyś mógł zajrzeć do środka, zdziwiłbyś się. Jest tam, jak mawia mój syn, bogato…

– Bogato?

– Nie znasz historii Kamieńskich Błot? – Komendant zdziwił się, a następnie zaklął, gdy samochód podskoczył na wybojach. – To ci opowiem.

Przez kilka minut Pater słuchał o tym, jak grupa parlamentarzystów nielegalnie wybudowała sobie okazałe domy na Karwieńskich Błotach. Dziwnym trafem niedługo później sejm przegłosował ustawę abolicyjną, która legalizowała różne przypadki samowoli budowlanej. W grupie posłów najgłośniej domagających się abolicji był Rafał Czosnyk.

Wjechali w boczą uliczkę, na której końcu wznosił się dwupiętrowy dom z ogromnym tarasem. Jego balustrada składała się z pękatych słupków, a na jej rogach siedziały na zadach pomalowane na złoto lwy. Zwierzęta miały otwarte pyski i uniesione przednie łapy. Słupki i balustradę owijał łańcuch z kolorowo świecącymi się żarówkami.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: