– A na jakiej podstawie tak pan sądzi? Tylko dlatego, że imitacja jest istotą obu zbrodni? To trochę za mało, aby stawiać tak śmiałą hipotezę… Może jest dwóch morderców, Marchwicki bis i Staniak bis?

– I tu wracamy do tej kartki. – Prelegent klepnął w kawałek papieru, na którym z rozciętego brzucha wylewały się jelita łodygi. – Jak państwo pamiętają, zostawił ją przy zwłokach, że zacytuję tu panią profesor, Marchwicki bis. Bazgroły te są niejako odsyłaczem do Staniaka, który ponad czterdzieści lat wcześniej namalował bohomaz o identycznej tematyce: kobieta z kwiatami wyrastającymi z jelit i tym samym napisem. A teraz – Aleksandrowski zawiesił głos i uniósł palec – moja hipoteza. Wyobraziłem sobie naśladowcę polskich seryjnych morderców, który przy każdym ciele zostawia trop do innego zbrodniarza. Naśladowca w listopadzie w Katowicach zabija á la Marchwicki, a poprzez pozostawiony na miejscu zbrodni rysunek á la Staniak daje policji wskazówkę: „Następny mord popełnię jak Staniak”. Po czym go rzeczywiście popełnia, w maju, w Warszawie.

– I co dalej? – Pani profesor aż podskoczyła. – A w Warszawie był jakiś list? Jakiś kolejny odsyłacz?

– Co tym razem? – Paterowi z trudem udało się ukryć ironię w głosie. – Mozaika z fragmentów roztrzaskanego mózgu? Na kartce?

– Nie. To nie był mózg. – Aleksandrowski pokręcił głową i położył na stół kolejne zdjęcie.

– O, ja pierdzielę… – Marks spojrzał surowo na Patera, który zaczerwienił się jak uczniak złapany na oglądaniu pornografii.

Na kartce w kratkę formatu A4 odciśnięty był kształt przypominający dwa pionowo umieszczone półksiężyce. Pater przełknął ślinę. Nie, to nie były półksiężyce. To były odciśnięte usta.

– To jest krew, prawda? – zapytał szeptem Aleksandrowskiego.

– Tak, krew Weroniki Głuchowskiej z Warszawy…

– Chce pan powiedzieć, że zabójca dziewczynę zgwałcił, potem rozpruł śrubokrętem, a potem… zanurzył usta w jej krwi i zrobił na kartce ich odcisk? – zapytał Pater.

– Tak najprawdopodobniej było. – Aleksandrowski zasępił się na kilka sekund. – A teraz krótkie podsumowanie. Najpierw morderca zabija á la Marchwicki i na miejscu zbrodni pozostawia rysunek kwiatów jelit i idiotyczny tekst á la Staniak „Nie ma święta bez pogrzebu”. Potem zabija á la Staniak i zostawia krwawy odcisk ust á la… - Tu Aleksandrowski zawiesił głos i wyciągnął pożółkłą kartkę gęsto zapisaną pismem maszynowym. – Wiecie á la kto?

W pełnej napięcia ciszy słychać było, jak osa tłucze się wściekle o szybę.

– Á la Karol Kot – Aleksandrowski odpowiedział sam sobie z triumfalnym uśmiechem. – Wiecie, co Kot mówił w czasie śledztwa? – Machnął pożółkłą kartką. – Powiedział tak: „Lubiłem pić ciepłą krew i zabijałem jak nikt inny z Krakowa”. A zatem nasz naśladowca zabił w Warszawie á la Staniak i dał wskazówkę: „A teraz zabiję jak Karol Kot”. I zrobił to. Kilka dni temu. W Krakowie. Na Sobieskiego. Zakłuł Andżelikę Janas w stylu Karola Kota.

– A po morderstwie wzorowanym na Kocie – Pater znów się ożywił – zostawił jakiś odsyłacz do kolejnego mordercy?

– Nie, w Krakowie naśladowca Kota nie zostawił już żadnej kartki. Przysłał dopiero ten list o potrzebie oddychania jodem. Na liście jest krew Andżeliki Janas.

Przyznaje się w nim do zabójstwa w Krakowie, czyli pośrednio do wszystkich trzech morderstw… Ale w Krakowie przy zwłokach niczego nie zostawił…

– Może wtedy w Krakowie ktoś go spłoszył? – Pater mówił jakby do siebie. – A może nie jest dobrze zorganizowany i skończyły mu się pomysły?

– Nie, Jarek – wtrącił się Marks. – To już moja działka. Posłuchaj tego listu – odczytał kartkę pozostawioną przez Cichowskiego. – „I kto to wie prócz mnie? Wystarczy Krakowa. Idą wakacje. Pora pooddychać jodem. Tym razem bez atrakcji. Atrakcją będzie śmierć. Odezwę się po swojemu, możecie być pewni”. Zabójca jest pewny siebie, świetnie zorganizowany, nie zostawia śladów, a w dodatku zapowiada w liście, że nie będzie atrakcji. Można to rozumieć tak, że tym razem nie będzie żadnej podpowiedzi.

Zapadła cisza. Osa ślizgała się po szybie, a jej bzyczenie stawało się coraz wścieklejsze.

– Poza tym ten skurwiel zaczął działać z większą częstotliwością. Między pierwszym a drugim zabójstwem minęło ponad pół roku, między drugim i trzecim dwa miesiące. Obawiam się, że tym razem to stanie się jeszcze szybciej. Dlatego musimy działać. Dlatego – Marks popatrzył na Patera – ty jesteś nam potrzebny, bo to twój teren. Chyba że – uśmiechnął się po raz kolejny – ten świr wybierze Świnoujście albo Kołobrzeg… Wtedy masz wolne.

– Rozumiem. Każdy z nas ma swoją działkę. A jaką działkę ma, jeśli wolno spytać, pani profesor?

Profesor Prociw-Bury drgnęła, jakby została wyrwana z letargu.

– Już o tym mówiłam. Badam idiolekt i socjolekt mordercy. – Ostry ton świadczył, że znów obudziła się w niej lwica, która na konferencjach naukowych miażdży swych adwersarzy. – I nie zamierzam wyjaśniać po raz drugi tych terminów, tylko dlatego że jest pan nieprzytomny. Naśladowca jest zorganizowany także pod względem literackim i językowym. Niech pan spojrzy na ostatni list. „I kto to wie prócz mnie”…

– Powinno być „oprócz” – zaprotestował nieśmiało Pater, który jako normatywista nie czuł się zbyt pewnie przy Prociw-Bury.

– Może być tak i tak. Ale gdyby napisał „oprócz”, zdanie brzmiałoby zupełnie inaczej.

Rozległ się motyw ze Stawki większej niż życie i Marks sięgnął po telefon.

– Cholera – powiedział, gdy odrzucił połączenie. – Mam kolejne zebranie. Tak czy inaczej będziemy spotykać się często. I liczymy, Jarek, że będziesz koordynował pracę tutaj, w Gdańsku.

Gdy Pater został sam w pokoju, podszedł do okna. Popatrzył w bezchmurne niebo i dostrzegł na nim niewielki, oddalający się punkt, za którym ciągnęła się jasna smuga. Oddalające się Folegandros.

Poczuł ukłucie w żebrach.

Już wiedział, co ma zrobić. To będzie po raz pierwszy przez te wszystkie lata pracy w policji. Pierwsza taka prośba do Kwiecińskiego.

Po raz pierwszy pomyślał też o czymś innym. Że chce, aby naśladowca znów dał znać o sobie.

Ale nie tu. W Świnoujściu. Albo w Kołobrzegu.

Brzęczenie osy na szybie stało się nie do wytrzymania. Pater zrobił szybki ruch ręką i wyszedł z gabinetu komendanta. Na oknie w przedśmiertnych drgawkach podrygiwał zmiażdżony owad.

6

Jarosław Pater szedł po moście nad Wieprzą i podziwiał starannie odrestaurowany pruski mur hotelu, który stał blisko rzeki. Dochodził stamtąd gwar głosów, wyraźnie podkręconych piwem. Pater przystanął i zawahał się. Od pół godziny odwlekał moment swojego pojawienia się w miejscu, do którego zmierzał. Oddalone ono było od darłowskiego rynku o pięć minut szybkiego marszu. Dystans ten zabrał jednak Paterowi sześciokrotnie więcej czasu. A to przyglądał się długo rzeźbie rybaka na rynkowej fontannie, a to zaszedł – nie wiadomo po co – do sklepu z artykułami gospodarstwa domowego przy deptaku i wpatrywał się dobre kilka minut w młynki do kawy i emaliowane garnki, a to kupił sobie – po raz pierwszy w swoim czterdziestoletnim życiu – wiśniową coca-colę i siedząc na ławce, popijał ją małymi łykami. Siedziałby tam pewnie i teraz i opóźniał to, co miało nastąpić, gdyby z prawego boku nie doszło go ciepło jakiegoś ciała oraz woń piwa, dezodorantu i słabych, rozwodnionych potem perfum Fahrenheit. Odwrócił się, aby zrugać grubasa, który rozwalił się na ławce i napierał na niego całym swym cielskiem. Nie zrobił jednak tego. Obok niego siedział sąsiad z pokoju obok. „Sławek z Sosnowca”, jak się przedstawił przy pierwszym spotkaniu na korytarzu pensjonatu, w którym mieszkali. Najwyraźniej uważał przejście „na ty” za rzecz naturalną między współwczasowiczami. Na widok Patera jego okrągłe oblicze rozpromieniło się.

– Cześć, Jarek. – Sławek roześmiał się tubalnie i poprawił siatkową czapkę z daszkiem, spod której wypłynęła strużka potu. – Co, przyszedłeś na dreptak popatrzyć na fajne dupy? No patrz, jaka niezła laska, ta trzydziestka!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: