Przechodząca obok zgrabna dziewczyna, której cały strój stanowiły top, wycięte, obcisłe szorty á la Doda Elektroda oraz złote klapki na wysokim obcasie, spojrzała z pogardą na Sławka.

– Trzydziestka? – prychnęła ze złością – A ty ile masz lat? Pięć dych? Bo na tyle wyglądasz! Wal się, grubasie!

Dziewczyna dumnie odpłynęła w stronę rynku, a jej pośladki poruszały się pod szortami, wzbudzając u Patera bardzo określony niepokój. Był on nieodwołalnie związany z tym, co miało się dzisiaj wydarzyć. Sławek śmiał się dalej. Odwrócił się, aby skomentować zachowanie dziewczyny, lecz zamiast Patera napotkał mało przyjazne spojrzenie swojej tlenionej połowicy, która właśnie wyszła ze sklepu z lodem wysadzanym okruchami orzechów.

Tymczasem Pater ruszył w stronę darłowskiego zamku, nieopodal którego był cel jego wędrówki. Cel, którego się obawiał i którego podświadomie nie chciał wcale osiągnąć. Nic zatem dziwnego, że teraz – kiedy już się do niego zbliżał – postanowił wszystko opóźnić i napić się piwa w hotelowym ogródku nad brzegiem Wieprzy. Usiadł przy jedynym wolnym stoliku i zamówił duże piwo. Zapomniał podać markę napitku, wobec czego spodziewał się szklanicy miejscowego piwa, którego nazwa ozdabiała wszystkie parasole przeciwsłoneczne w lokalu i wobec którego Pater okazywał niewielki entuzjazm.

Jego przewidywania sprawdziły się co do joty i rzeczywiście otrzymał kufel spienionego broka, co nie wprawiło go w dobry nastrój. Jego zły humor pogłębił się pod wpływem głośnych niemieckich okrzyków, które dochodziły spod innych parasoli. Pater przyglądał się ponuro siwowłosym Niemcom obojga płci zajmującym wszystkie stoliki i szydził w myślach z ich nienagannie wyprasowanych spodni, złotych oprawek okularów i wymodelowanych butów ortopedycznych. „Ciekawe”, myślał, „że Niemki wraz z wiekiem upodabniają się do swoich mężczyzn. Nie farbują włosów, nie malują się, zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że ich szczęki stają się bardziej kwadratowe. Kiedyś niektórym i znacznie młodszym, takim, co to w NRD trenowały pływanie albo lekką atletykę, rozrastały się bicepsy, a pod nosem sypał typowo męski wąs. Daj spokój, przestań krytykować ludzi. Wiele byś dał, aby mieć za ścianą taką starszą Niemkę, a nie grubego wesołka z trójką dzieci, który nie może się powstrzymać od rodzinnego oglądania powtórek «Tańca z gwiazdami».

Pijąc piwo, myślał o ludziach, na których towarzystwo jest skazany przy codziennych posiłkach i od których nie może się opędzić nawet w kilkunastotysięcznym -było nie było – Darłowie. Pater od trzech dni zajmował pojedynczy pokój w podmiejskim pensjonacie, który mu wynajęła Joanna Radziewicz. Zdradzała ona jednak sporą niewiedzę na temat jego gustu, sądząc, że mu się spodoba pięknie położony leśny dworek, z kortem tenisowym, basenem, stawem rybnym oraz ilomaś tam wyznaczonymi miejscami do grillowania. Miała nadzieję, że atrakcje oferowane na organizowanych tam turnusach umilą mu czas oczekiwania na chwilę, aż prom relacji Kołobrzeg-Sztokholm-Helsinki-Kołobrzeg zakończy swój rejs, a jego personel medyczny, do którego należała, uda się do swych domów. Nie wiedziała, że typowo wypoczynkowa organizacja wolnego czasu była dla ponuraka Patera równie atrakcyjna jak dla pensjonariuszy poprawczaka przegląd filmów Bergmana albo Antonioniego. Konkursy w łowieniu ryb, długie biesiady przy ognisku i ludzie, którzy nie mogli wytrzymać pięciu minut bez opowiedzenia dowcipu, przepełniali go wściekłością, zwłaszcza że wszyscy – ze Sławkiem z Sosnowca na czele – chcieli się z nim zaprzyjaźnić. Z tego też względu Pater przychodził ostatni na posiłki, by dać swoim potencjalnym przyjaciołom jak najmniej okazji do dłuższych rozmów. Dzięki temu zwyczajowi nie musiał się tłumaczyć ze swojej niechęci do gry w paintball albo do konkursów wędkarskich. Jedno za to mu się wyjątkowo podobało w tym pensjonacie: stara muzyka rockowa, która dyskretnie, lecz wyraźnie, rozbrzmiewała przy posiłkach. Pater zostawał długo po jedzeniu i słuchał chciwie utworów Kansas, Deep Purple lub Black Sabbath, a potem je nucił w swoim pokoju na piętrze, którego prawie nie opuszczał mimo upału i nagabywań Sławka. Siedział tam, podśpiewując Pyłek na wietrze Kansasów albo Kiedy ślepiec płacze Purpli, przeglądał korespondencję mejlową w swoim telefonie, dzwonił do Joanny, wsłuchując się w jej głos, proszący o pozostawienie wiadomości, i odliczał minuty do jej przyjazdu. Postanowił, że przy najbliższej sposobności przejrzy swoją płytotekę i wypali w komputerze płytkę z rockową klasyką specjalnie dla niej. Że będzie jej opowiadał, jak to dziewczyna gitarzysty Lynyrd Skynyrd, zapytała muzyka, czy będzie o niej pamiętał, gdy jej już zabraknie, i jak to zdanie zainspirowało zespół, by stworzyć Free Bird, jeden z najlepszych kawałków w historii. Wyobrażał sobie, że będą słuchać Wild Horses Stonesów, a on opowie, że Mick Jagger napisał słowa tej piosenki specjalnie dla Marianne Faithful.

Wraz z mijającymi godzinami coraz bardziej się niepokoił. Na początku swojego pobytu w Darłowie był przekonany, że nie będzie musiał czekać całe dwa tygodnie, jakie pozostały do wspólnego wyjazdu na Folegandros, aby przy Joannie – jak pisał Archiloch – „dać upust męskiej mocy”. Wciąż o tym myślał, a w nocy jego umysł atakowały erotyczne sny – o dziwo! – z jakimiś nieznanymi, rozwiązłymi kobietami w rolach głównych. Budził się wtedy zlany potem i nie mógł zasnąć do bladego świtu. „Niemożliwe, żeby dorosła kobieta”, myślał wtedy, „która okazuje mi tyle życzliwości, że zgodziła się na wspólny wakacyjny wyjazd, nie pozwoliła mi wcześniej na upragnioną poufałość. To bardzo dziwne, przecież nie jest już dziewicą, a ja też nie jestem nastolatkiem!” Mijały dni, godziny i minuty, a Pater coraz mniej był pewien, czy spełnią się słowa starogreckiego liryka. Coraz bardziej się wahał i obawiał, czy sprawdzi się jako kochanek przy tak wyidealizowanej kochance. Czy sprosta jej wymaganiom, które rozdymał do jakichś niepojętych rozmiarów?

Wypił ostatnie krople piwa i ruszył ku swojemu przeznaczeniu. Minął park i wszedł na stację benzynową. To był cel jego wędrówki. Tej chwili bał się równie mocno jak falstartu w łóżku z Joanną. Pater nigdy w życiu nie kupował prezerwatyw. Jak dotąd nie wymagała ich żadna z jego nielicznych partnerek seksualnych. Lecz dzisiaj zdecydował się na ten zakup ze strachu, że Joanna, kiedy jutro spotkają się po jej powrocie, zażąda tego zabezpieczenia w decydującym momencie. Czekał spocony w kolejce na stacji benzynowej, patrząc, jak młoda dziewczyna w białej bluzce i krawacie kasuje należność. „Jak to się dzieje”, myślał ze złością, „że na stacjach benzynowych zatrudniają kobiety! Przecież one się nie znają na samochodach!” Nadeszła jego kolej. Pochylił się nad ladą i wyszeptał:

– Paczkę prezerwatyw, proszę!

– Których? – zapytała dziewczyna.

– No tych – sapnął nieszczęśliwy Pater, wskazując wzrokiem małą półkę. „Dlaczego nie zostały wyłożone na stojakach razem z gumami do życia i batonikami Bounty?”, pomyślał. „Dlaczego czuję się jak nastolatek?”

Dziewczyna podała mu opakowanie z napisem „Black XXL”. Kiedy Pater płacił i niezgrabnie wciskał prezerwatywy do małej kieszonki w dżinsach, usłyszał znajomy śmiech. Odwrócił się. Sławek z Sosnowca stał obok, a w rozcapierzonych palcach dzierżył kilka batoników. Ze starego fiata sieny, stojącego przy dystrybutorze, wychylała się jego żona.- XXL, o ja pierdykam. – Sławek śmiał się wesoło. – Ale dziś będzie ostre ruchanko, co, Jarek? Muszę kupić stopery do uszu!

Pater wyszedł bez słowa ze stacji benzynowej i rozpiął koszulę. Wiatr znad drzew w parku ochłodził go i uspokoił. Wtedy zadzwoniła jego komórka, w której była nowa karta z nowym numerem. Znały go tylko dwie osoby. Jedną z nich była Joanna. Ale to nie ona teraz telefonowała.

– Stało się – usłyszał głos swojego współpracownika, Piotra Kuleszy. – Znowu.

7

Nad spokojnym i gładkim morzem unosił się pękaty księżyc. Mimo godziny piątej nad ranem można by śmiało zaryzykować twierdzenie, że około dwudziestu tysięcy ludzi we Władysławowie jest teraz w stanie najwyższego pobudzenia. Ludzie ci stanowili jedną piątą letniej populacji miasta, które po sezonie zamieniało się znów w spokojną dziesięciotysięczną rybacką osadę. Teraz jednak była pełnia sezonu i Władysławowo powiększyło się dziesięciokrotnie. Jego stali i wakacyjni mieszkańcy poddali się bezsenności, niektórzy chętnie i świadomie, inni – pod drastycznym przymusem i stawiając bezskuteczny opór. Do tych pierwszych należeli głównie młodzi wielbiciele zabawy, do tych drugich – turyści z dziećmi i mieszkańcy Władysławowa. Ci pierwsi, pod wodzą zabawiających ich didżejów, nie dawali spać tym drugim. Dla imprezowiczow bezsenność była ulubionym i permanentnym stanem. Nadchodziła po połknięciu jednej z wielu dostępnych na rynku tabletek szczęścia czy też wciągnięciu nosem rozmaitych specyfików albo po drinkach z wódką i napojach energetyzujących. Wyznawcy bezsenności działali na najwyższych obrotach, a glos ich wznosił się na najwyższe rejestry. Zapełniali dyskoteki i bary, gdzie wszyscy ocierali się o siebie i przekrzykiwali dudniącą muzykę. Choć ludzie ci porozumiewali się monosylabami, szybko dochodzili między sobą do porozumienia i znikali gdzieś na plaży, by oddawać się prastarym rytuałom, dzięki którym ród ludzki nie wyginął. Tam zastawali ich rozjątrzeni bezsennością turyści ojcowie rodzin, którzy już przed szóstą rano przychodzili nad morze. Wściekłym krzykiem przeganiali oni kochanków, którzy po ecstasy wykazywali niespożyte siły. Kiedy ojcowie rodzin już się z nimi uporali, wyznaczali swoje terytoria rozłożonymi parawanami, niczym zasiekami. Tak powstawały małe twierdze, jednodniowe plażowe działki.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: