– Nazwijmy go raczej Hebraistą – Popielski rozlał ostatki wódki z małej karafki i uniósł ją tak, by dostrzegł to kelner – bo tylko to łączy te morderstwa poza płcią ofiar. Co więcej wiemy o Lii Kochównie?
– Urodziła się na Wagowej w biednej wielodzietnej rodzinie drobnego handlarza kwasem węglowym. Piętnaście lat później pojawiła się po raz pierwszy w naszej kronice. – Zaremba wystukał na kartonowej teczce z aktami jakiś rytm. – 2 marca 1922 roku aresztowano ją w tajnym komunistycznym lokalu, gdzie oddawała się działalności wywrotowej…
– Jakiej? – Popielski się zdumiał. – Dziwka od Żelaznego była komunistką?
– Wywrotowej, wywrotowej, dobrze usłyszałeś. – Zaremba zaśmiał się. – Wywróciła się na plecy i przyjmowała za kotarką towarzyszy Wyobraź sobie: jeden drukuje ulotki, a drugi pipczy [44]. W czasie przesłuchania powiedziała, cytuję – sięgnął po akta – „Umiliłam tak czas pięciu bolszewikom”.
– Wyszukany język jak na małą dziwkę.
– Wydano jej wtedy książeczkę zdrowia, powiadomiono rodziców i Izraelski Dom Wychowawczy, gdzie zresztą krótko mieszkała. Wystawiono jej tam nie najlepszą opinię: była pyskata, nieposłuszna i ubliżała innym wychowankom. Lija Kochówna zniknęła z obszaru naszych zainteresowań na cztery lata. Pojawiła się tam znów w związku ze sprawą obyczajową. Niejaka Stefania Korczyńska, zamieszkała przy stacji Podzamcze, wniosła skargę na sąsiada, stolarza Antoniego Frylicha. Z jego okna niosły się po nocach jęki rozkoszy i zakłócały sen mieszkańców. Posterunkowy z Balonowej udał się tam i zastał w mieszkaniu Frylicha dziewiętnastoletnią Liję Kochównę. Upomniał ją surowo, a na Frylicha nałożył mandat i tak się ta cała jęcząca sprawa zakończyła.
– Jęki rozkoszy? – powtórzył Popielski w zamyśleniu.
Przy stoliku zjawił się kelner z nową dwustugramową karafką wódki oraz wazą zupy rakowej i pasztecikami w zaparzanym cieście. Rozstawił talerze przed mężczyznami i wręczył im nakrochmalone serwety. Kiedy je zawiązywali pod szyjami, nalał im z wazy solidne chochle zupy, po czym zaczerpnął łyżką śmietany i rozjaśnił nią różową toń.
– Zjedzmy najpierw – zaproponował Popielski – bo jeszcze poplamię zupą ekspertyzę.
– Smacznego! – powiedział kelner i oddalił się tanecznym krokiem.
Popielski rozgryzł gorące ciasto i jego usta napełnił miękki móżdżek cielęcy. Odrobina zupy nadała tej kombinacji delikatny słonawy posmak. Zamknął oczy. Od dwóch lat nie jadł niczego, co by dorównywało temu specjałowi.
Zaremba nalał po kieliszku.
– Twoje zdrowie, Edziu! Szybkiego gojenia ran!
– Dziękuję, bracie!
Popielski po wódce pochłonął ostatni pasztecik, a Zaremba wypił trochę wody gazowej.
– Czytaj tę ekspertyzę, a ja muszę do pana Edzia. – Wilhelm wstał i poszedł w stronę baru.
Tylko temu jedynemu człowiekowi Popielski wybaczał zwrot, który we Lwowie oznaczał udanie się do ubikacji. Wyjął ekspertyzę profesora Kuryłowicza i rabina Schatzkera. Obaj identycznie przetłumaczyli zapis hebrajski znaleziony przy zwłokach Lii Kochówny. Obaj uczeni zwrócili uwagę na ostatnie słowo w tym zapisie: wyraz
Iwjtn, a po włączeniu weń samogłosek liwjatan, „wąż”, uległ późniejszej deformacji i zaczął w tradycji żydowskiej i chrześcijańskiej oznaczać jakiegoś potwora, skąd już tylko mały krok do znaczenia „szatan”. Toteż w obu zapisach hebrajskich, znalezionych przy zwłokach jednej i drugiej kobiety – konkludowali naukowcy – występują jakieś określenia diabła. Na tym kończyły się ustalenia rabina Schatzkera, natomiast profesor Jerzy Kuryłowicz dodawał, iż do napisania drugiego komunikatu potrzebna jest lepsza znajomość hebrajskiego niż w pierwszym wypadku, który jest „słownikową wyliczanką”.
Ku ich stolikowi walcował kelner z tacą, poprzedzany przez Zarembę. Przed Edwardem pojawił się talerz z ozorami na szaro i z papką z groszku zielonego i kartofli, przed Wilhelmem – klops z kaszą hreczaną obłożony buraczkami. Kelner nalał panom po kieliszku i z pytającym wzrokiem uniósł drugą już opróżnioną karafkę. Obaj kiwnęli głowami, uprzedziwszy jego pytanie. Kelner odszedł w stronę baru, a oni stuknęli się kieliszkami i wypili.
Tłumaczenie brzmiało:
Zmrożona wódka łagodnie spłynęła po przełyku Popielskiego, a jej ostry smak natychmiast się rozpłynął wśród aromatów, którymi był nasączony peklowany ozór. Poczuł w nosie lekką woń korzeni i cytryny. Od dwóch lat nie jadł takiej kolacji. Musiał się nią nacieszyć, bo mogły znowu wrócić chude dni. Dzisiaj po południu w czasie spaceru z Ritą, kiedy stał z dzieckiem na kopcu Unii Lubelskiej i patrzył na ukochane miasto, podjął ważną i trudną decyzję, która może przerwać jego dobrą passę finansową.
– Posłuchaj, Wilek – zaczął – mam do ciebie bardzo poważną sprawę.
– Pewnie ci chodzi o sekty satanistyczne. – Zaremba spojrzał na niego znad talerza z klopsem. – Nie ma takich we Lwowie…
– Nie, nie o to…
– O dywagacje tych profesorów?
– Nie, tym się zajmę dziś w nocy. – Popielski nabił na widelec ostatni kawałek ozora i ułożył na nim pryzmę groszkowo-kartoflanego piure. – Posiedzę nad tym w nocy, bo mam pewną myśl… Ale nie o tym chciałem…
– No to powiedz, bracie, co to za pilna sprawa.
– Powiem, tylko mi nie przerywaj, chłopie, bo oszaleję tu z tobą. – Uśmiechnął się, lecz nagle spoważniał i nalał do kieliszków. – Proszę cię, żebyś powiedział coś Grabowskiemu. Z pominięciem Kocowskiego. Jeśli odmówisz, nie będę miał do ciebie żalu.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, czego ode mnie żądasz? – Zaremba przełknął ostatni kęs i zapalił papierosa. – Żebym rozmawiał z komendantem wojewódzkim, nie wspominając o tym mojemu bezpośredniemu zwierzchnikowi!
– Muszę być wobec ciebie całkiem szczery. – Popielski stuknął swym kieliszkiem kieliszek Zaremby i łyknął, odchyliwszy gwałtownie głowę do tyłu. – Jako prywatny detektyw dostałem od syna zamordowanej wróżki inżyniera Bajdyka bardzo intratne zlecenie. Gruba forsa, a do tego pewny trop, którego inżynier nie zdradził policji, nie chcąc kalać pamięci matki. Bajdyk dał mi tę wskazówkę śledczą, pod warunkiem że oddam mordercę w jego ręce. Ale ja tak nie uczynię. Złamię umowę i oddam mordercę policji. Wyrzeknę się ogromnego honorarium. Uczynię to jednak tylko wtedy, gdy Grabowski przyjmie mnie z powrotem do pracy. Chcę, żebyś powiedział mu coś takiego: Panie komendancie, prywatny detektyw Popielski ma trop, po którym na pewno dojdzie do Hebraisty. Może zrobić to sam, a może we współpracy z policją. W pierwszym wypadku zaprowadzi skutego kajdankami Hebraistę do redakcji „Wieku Nowego” i ogłosi, że samodzielnie złapał seryjnego mordercę. W drugim wypadku odda go po cichu policji i zostanie z powrotem zatrudniony. Tylko tyle i aż tyle chcę od ciebie. Masz prawo odmówić, a ja nie będę się gniewał. Dopóki jednak nie będę miał zgody starego, będę musiał działać sam i moje śledztwo będzie bardzo powolne…
– I będą kolejne ofiary. Wiesz, jaką bierzesz na siebie odpowiedzialność?
– Wiem.
– A wiesz, jaką mnie przy okazji obarczasz odpowiedzialnością?! – warknął zirytowany Zaremba.
– Naprawdę, nie pogniewam się na ciebie, Wilek – Popielski rozlał do końca trzecią dwustugramową karafkę – jeśli o wszystkim powiesz Kocowskiemu i jego nią obarczysz. Tyle że ta kanalia z nienawiści do mnie nie powie nic staremu. A Hebraista będzie nadal zabijać i wysyłać kolejne obłąkane liściki.
– Jutro stary obchodzi imieniny. – Zaremba się uspokoił. – W auli komendy będzie poczęstunek. Kieliszek wódki, kawałek studzininy [45], andruty i herbatka na deser, jak zwykle. Wtedy będzie łatwo dostępny i przystępny na różne prośby.