– Jak to jutro? Przecież Czesława jest w czerwcu!
– On celebruje wyłącznie swoje drugie imię. A Paulina wypada dzisiaj, w niedzielę, toteż urzędowe świętowanie odbędzie się jutro.
– A rzeczywiście, przecież to imieniny mojego ojca. – Popielski uniósł kieliszek – Dziękuję ci, Wiluś! No to wypijmy i zamówmy ostatnią karafkę, bo ten ober pomyśli, żeśmy jakieś frunie [46], a nie charakterniaki ze Stanisławowa!
Dwa kwadranse później wyszli z restauracji. Obaj mieli w sobie po cztery setki wódki. Ta ilość znacznie większe wrażenie zrobiła na Zarembie niż na Popielskim. Toteż ten uparł się, że odprowadzi nieco pijanego Wilhelma do domu, i to koniecznie przez ulicę Lindego.
Kiedy już tam dotarli, Popielski przystanął pod bramą numer 3. Okna nowoczesnej kamienicy z małymi balkonami były pouchylane. Nie musiał długo nasłuchiwać. Z otwartego okna na pierwszym piętrze dobiegały kobiece jęki i okrzyki.
– Ależ tam fest szpicuje [47] jakiś gościuniu! – Zaremba roześmiał się.
Jego przyjacielowi wcale nie było do śmiechu.
5
POPIELSKI NIE ANALIZOWAŁ TEJ NOCY HEBRAJSKICH ZAPISÓW, jak to zapowiedział Zarembie. Po powrocie do domu zasnął mocnym, poalkoholowym snem, niwecząc tym samym nie tylko swe plany dochodzeniowe, ale również wyznaczony przez epilepsia photogenica codzienny rytm, zgodnie z którym w sen zapadał o świcie, a działał popołudniami i nocami.
Oczy otworzył o szóstej rano i natychmiast ciepło pomyślał 0 kuzynce i o służącej. Powodem tego przypływu wdzięczności był kryształowy dzban napełniony gazową wodą, w której pływały plastry cytryny i liście mięty. To na pewno Hanna postawiła go koło łóżka na polecenie troskliwej Leokadii.
Przytknął naczynie do ust i wypił prawie połowę. Potarł palcami czoło. Kac objawiał się jedynie lekkim uciskiem pod czaszką, nikotynowym posmakiem w ustach oraz piaskiem niewyspania w oczach.
Wstał, na piżamę włożył bonżurkę i udał się do łazienki, pozdrawiając Hannę, która właśnie wróciła z porannych zakupów 1 przy śpiewie godzinek przygotowywała w kuchni śniadanie. Po ostrożnym goleniu i ablucjach wklepał lekko wodę kolońską i krem w policzki, wrócił do swojego pokoju, a tam służąca przy – kleiła mu plastrami do pleców nowy opatrunek. Włożył świeżo wyprasowaną białą koszulę i nowy, jasnoszary garnitur w cienkie i szeroko od siebie oddalone czarne paski. Jednolity krawat w kolorze wina harmonizował dobrze z resztą garderoby.
Wszedł do pokoju Rity i spojrzał na śpiącą córkę. Leżała zarumieniona w skrętach czarnych loków, obejmując lalkę w huculskim ubranku. Ogarnęła go wielka czułość i pocałował dziecko w kark za uchem. Poczuł ciepło śpiącego ciała i zapach krochmalu unoszący się z czystej pościeli. Rita otworzyła oczy i uśmiechnęła się do ojca. – Wstawaj, śpiochu – szepnął. – Dzisiaj tatuś odprowadzi cię do szkoły.
Wyszedł z pokoju Rity, wpuszczając tam służącą, która już wypowiadała swoją nieśmiertelną pobudkową kwestię: „A ja leniuszka za uszko, wstawaj leniuszku, śmierdziuszku”. Usiadł w salonie ze „Słowem Polskim” i z wysoką szklanką cytrynowo – miętowej wody gazowej. Papierosa nie zapalił, by nie drażnić Leokadii, która gniewała się bardzo za nikotynizowanie pustego żołądka. Zdążył przeczytać już artykuł o aresztowaniu Mahatmy Gandhiego oraz – co go szczególnie zainteresowało – o pierwszym meczu bejsbolowym, który w Ameryce rozegrano nocą przy sztucznym świetle, kiedy Rita, ubrana w granatowy mundurek z marynarskim kołnierzem, usiadła w jadalni i zawołała go do stołu. Zjedli śniadanie tylko we dwoje, ponieważ Leokadia jeszcze spała.
Na stole pojawiły się talerze uwielbianej przez Ritę kaszki krakowskiej, czyli zapiekanej kaszki z rodzynkami i migdałami w syropie malinowym. Na środku Hanna ustawiła koszyk z bułkami i przykrywaną salaterkę z serdelkami. Ojciec i córka zjedli to wszystko z wielkim apetytem, a kolejność potraw była uświęcona rodzinną tradycją: najpierw słodkości, potem potrawy pożywne.
Po chwili pięli się w górę ulicą Kraszewskiego, wzdłuż Ogrodu Jezuickiego. Rita trzymała mocno ojca za rękę i jak zwykle dopytywała się o znaczenie dziwnego symbolu na sygnecie. On niósł jej tornister i jak zawsze żartował, mówiąc, że ten magiczny znak jest ostrzeżeniem dla niegrzecznych dziewczynek Popielski był tego poranka tak szczęśliwy, że nawet do głowy mu nie przyszło, że bardzo ryzykuje, wystawiając się już drugi dzień na działanie promieni słonecznych. Chodzenie po słońcu w ciemnych okularach, jak twierdzili medycy, miało być doraźnym zabezpieczeniem, nie zaś codziennym zwyczajem. Nawet o tym nie pomyślał, podobnie jak o śledztwie, o tajnej misji Zaremby, a nawet o Renacie Sperling.
Te wszystkie zgryzoty jednak powróciły, gdy odprowadził córkę do żeńskiej szkoły powszechnej św. Marii Magdaleny Ucałował dziecko, oddając mu tornister wraz z torebką z piernikami juraszkami, które rano kupiła Hanna.
W drodze powrotnej przechodził w nieodpowiednim miejscu przez ulicę Sapiehy i omal nie potrąciła go limuzyna, na której tylnym siedzeniu rozpierał się komendant wojewódzki inspektor Czesław Paulin Grabowski. W jednej dłoni trzymał papierosa, w drugiej duży bukiet czerwonych goździków. Odprowadził Popielskiego srogim wzrokiem, a nawet coś na jego temat powiedział szoferowi.
Popielski, unikając połajanek, szybko przebiegł na drugą stronę ulicy i stanął przed kościołem pod wezwaniem identycznym jak szkoła Rity. Wypadek, który omal go nie dotknął i który sam na siebie byłby sprowadził, zburzył mu miły nastrój poranka. Miał on jednak bardzo ważne znaczenie – zaktywizował go do działania. Limuzyna naczelnika przypomniała mu bowiem o śledztwie i o zaniedbaniu analizy hebrajskich zapisów. Imieninowe kwiaty w dłoni inspektora mówiły mu natomiast, że teraz jest coś ważniejszego od śledztwa.
Przeprosić Renatę! „Chociaż ją w nocy na Lindego stukał jakiś młody żigolo – myślał z goryczą – to i tak należą się jej przeprosiny za moje haniebne zachowanie u Gutmana”.
U pani Bodnarowej na początku ulicy Sapiehy kupił bukiet czerwonych róż i zbiegał z nim z góry ulicą Kopernika, szybko, lecz ostrożnie, pilnie zważając, aby jasnobrązowym cieniowanym trzewikiem nie zawadzić o jakąś nierówność chodnika. Po chwili stał przed bramą, znad której dochodziły wczoraj w nocy jęki rozkoszy.
– A panna Marianna Stolecka to pod jakim numerem u pana mieszka? – zapytał stróża.
Kamieniczny funkcjonariusz przestał zamiatać chodnik i patrzył nieufnie na pokiereszowanego przybysza.
– Długu już ni pomieszka, jak si bendzi tak pruwadzić – odpowiedział stróż. – Ali na razi to mieszka pud trójku.
Popielskiego olśniło. Uwagi stróża o nieskromnych obyczajach lokatorki spod trójki podsunęły mu myśl, że okrzyków rozkoszy, które słyszał wczorajszej nocy, wcale nie musiała wydawać Renata Sperling, lecz jej koleżanka, właśnie panna Stolecka! A zatem niesłusznie posądzał swoją dawną uczennicę! Uśmiechnął się, dwudziestoma groszami natychmiast poprawił humor naburmuszonego stróża i przychylnie go do siebie nastawił, po czym wbiegł po schodach, wesoło pogwizdując.
Ale zmienność nastrojów nie opuszczała go tego poranka. Na półpiętrze poczuł, że nie może oddychać. Jego płuca zamarły, jakby nagle skute lodem. „Jeśli jej koleżanka wczoraj się puszczała – myślał – to gdzie ona w tym czasie była? Gdzieś indziej. U jakiegoś gacha! Albo tutaj wraz z przyjaciółką uprawiała ménage å trois [48]!”
Z trudem odetchnął i stanął pod drzwiami mieszkania numer 3. Zastukał w zieloną szybkę obramowaną z trzech boków metalowymi secesyjnymi kłosami.
– Zakochałeś się czy co, do cholery? – powiedział do siebie, ciężko sapiąc. – A co jest złego w ménage å trois? Chyba tylko to, że ciebie wczoraj tam nie było!