Teraz myśli odmawiały mu posłuszeństwa i nie był w stanie roić o wodach i trawach zielonej Ukrainy. Zamiast tego pobudzona pamięć podsyłała mu na zmianę – już to łagodny owal oblicza Renaty Sperling rozjaśnionego wielkimi zielonymi oczami, już to zacięte usta i grubo ciosane szczęki inspektora Czesława Paulina Grabowskiego. I jedna, i druga wizja powodowała silne podniecenie – choć całkiem różnego rodzaju. I jedna, i druga wywoływała wyrzuty sumienia – Renata ostrzegała: „Festina lente!” [52], komendant krzyczał: „Ja mam pana przyjąć na powrót do pracy, a pan mi tu przychodzi i nie wie nic o tych zapisach Hebraisty!”. Popielski odrzucił gwałtownie kołdrę, wstał i usiadł ciężko za biurkiem. Zapalił lampę, sprawdził, czy zasłony szczelnie zakrywają okno, a potem przystąpił do pracy. Rozłożył na zielonej skórze blatu kartki z hebrajskimi zapisami i długo na nie patrzył. Potem otwarł słownik hebrajski i wynotował wszystkie miejsca w Starym Testamencie, w których występują użyte w zapisach wyrazy. Ze swojej wielkiej czterodrzwiowej biblioteki, ozdobionej z obu stron postaciami żniwiarzy, wyjął teraz cztery egzemplarze Biblii, w czterech wersjach językowych – polskiej, hebrajskiej, greckiej i łacińskiej.
Wydawało mu się, że zapisy mordercy są przypadkowe, byle jakie, płaskie i po prostu głupie. Czuł, że imitują one tylko jakąś głęboką okultystyczną treść. Dlatego postanowił im się przyjrzeć w innych kontekstach, zrozumieć je dogłębnie i etymologicznie. Wiecznym piórem Waterman przepisywał w czterech językach miejsca biblijne na małe kartoniki, tam podkreślał wyrazy występujące w komunikatach mordercy i usiłował się dogrzebać do ich pierwotnych znaczeń. Potem porównywał te znaczenia w czterech wersjach językowych i czuł coraz większe podniecenie twórcze. Wciągały go nie tyle jakieś mgliste wyobrażenia celu pracy, ile sama praca. Ekscytowało go własne równe pismo, cieszyły podkreślenia czerwonym atramentem różnic znaczeniowych, zgrzyt stalówki na papierze, a nawet zapach otwartej biblioteki. Nie zauważył, kiedy minęło południe, ledwo zarejestrował przyjście Rity ze szkoły i jej pocałunek wyciśnięty na ojcowskim policzku, prawie że nie poczuł smaku obiadu, który mu przyniesiono do gabinetu. Dopiero koło trzeciej opadł z sił. Oparł się bezwładnie o obrotowy fotel, nogi wyciągnął prosto przed siebie i patrzył na swoje notatki ze wzrastającą irytacją. „No tak – myślał – tym właśnie obdarzę dzisiaj inspektora Grabowskiego. Rozważaniami naukowymi. Powiem mu, że hebrajski wyraz»jutrzenka«jest spokrewniony z wyrazem»zaczarować«! Ależ się stary ucieszy! Ależ mnie uhonoruje! On tylko spojrzy na mnie i powie słodko:»Co to za uczony wykład, panie! Pan powinieneś być profesorem na uniwersytecie, ale tam, jak słyszałem, nie bardzo pana chcą«. Spojrzy na listę swych pracowników i doda:»A my, o ile się nie mylę, nie mamy etatu dla żadnego profesora«„.
Popielski wstał od biurka, zapalił papierosa i zrzucił szlafmycę. Musiał zająć się przez chwilę czymś innym, aby rozwiać obraz rozsierdzonego komendanta Grabowskiego.
Na najniższej półce biblioteki stały oprawione roczniki „Deutsche Schachzeitung”, którą kiedyś abonował. Wyjął pierwszy lepszy rocznik i zaczął przerzucać kartki. W dziale „Ciekawostki” natrafił na zabawną opowiastkę o szyfrowaniu wiadomości ruchem konika szachowego. Otóż pewna bardzo zamożna i nieszczęśliwie zakochana panna przesyłała swemu ubogiemu adoratorowi listy z pozornie głupimi i bezsensownymi zdaniami. Adresat, pozbawiony przez rodziców ukochanej nadziei na ożenek, wiedział, że punktem wyjścia jest litera znajdująca się w prawym górnym rogu listu. Wyszedłszy od tej litery ruchem konika szachowego, odczytywał tajne przesłania i wyznania. Ojciec panny, zapalony szachista, odkrył któregoś dnia te szyfry i doszedł do wniosku, że jego córka, odznaczając się tak wielką mądrością, nie mogła się pomylić w wyborze przyszłego męża. Zgodził się zatem na ożenek, a cała historia zakończyła się happy endem.
Popielski w trakcie lektury tego opowiadania zesztywniał w nagłym skupieniu. Bezsens idiotycznych zdań zapisywanych przez szachistkę był tylko pozorny, a ich właściwa treść ukrywała się pod kodem znanym tylko zakochanym. A może pod bełkotem zapisów Hebraisty coś się skrywa? Może należy czytać te zdania, skacząc po składających się na nie literach? Może coś znaczy na przykład co trzecia hebrajska litera? A może co czwarta? Tylko ile liter powinien wynosić ten skok? Bez tej informacji mogę tak sobie skakać do końca życia – pomyślał – zwłaszcza jeśli długość skoku nie jest żadną stałą! Może najpierw należy przeskoczyć dwie litery, a potem pięć? A co jeśli liczby skoku tworzą jakiś ciąg?
Wstał i zaczął krążyć po pokoju z papierosem w ustach. Jeśli jeden i drugi zapis są zaszyfrowane na tej samej zasadzie, to musi znaleźć w nich coś wspólnego. Usiadł nad kartkami i czytał jeszcze raz polski przekład obu fragmentów.
Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć dla syna jutrzenki (Lucyfera) nie są piętnem i nie są złem.
Słońce się ukryło, [był] lament człowieka, bóg zamordowany i stało się święto dla podniebienia sępa i lewiatana.
Oczywiście, że wspólny dla obu zapisów był motyw diabła – nazwanego raz synem jutrzenki, czyli Lucyferem, a raz lewiatanem. To może być właściwy trop liczbowy! Przecież w całej tradycji chrześcijańskiej liczbą szatana jest 666! Może zatem należy odliczać co szóstą literę każdego zapisu? A może skakać sześćdziesiąt sześć razy, a nawet sześćset sześćdziesiąt sześć?
Popielski zaczął sprawdzać najprostszą hipotezę. Z pierwszego zapisu hebrajskiego pokolorował i wypisał co szóstą literę
To samo uczynił z drugim tekstem:
Otrzymał dwa sześcioliterowe wyrazy:
Rzucił się gorączkowo na słownik hebrajsko-niemiecki Geseniusa i na gramatykę tegoż autora. Nie znalazł tam żadnego wyrazu ani nie utworzył żadnej formy, która by odpowiadała hipotetycznym wyrazom złożonym z oznaczonych liter.
Podparł głowę rękami i zaczął masować skronie. Uwagę jego przyciągnęła pewna regularność. Gdyby po każdej oznaczonej literze postawić kreskę, oddzieliłoby się po sześć sensownych wyrazów lub fraz. Gorączkowo to zapisał i otrzymał dwa kwadraty literowe. Każdy z nich zbudowany był z boku sześcioliterowego.
Podszedł do okna, uchylił lekko kotarę i otworzył lufcik, który zaczął prawie widocznie wsysać nagromadzony w pokoju dym. Po sekundzie i w jego głowie zrobiło się jaśniej. „Kwadraty złożone z liter – myślał – to nic innego, jak kwadraty magiczne”. Natychmiast przypomniał sobie najsłynniejszy z nich: łaciński kwadrat magiczny, którego litery czytane poziomo i pionowo dawały te same wyrazy, a te tworzyły bezsensowne zdanie „siewca Arepo z trudem dzierży koła”
Już zaczął wypisywać litery z obu hebrajskich kwadratów i układać je w pionie, kiedy do jego pokoju weszła Leokadia.
– Już piąta, Edwardzie – uśmiechnęła się – a ty wciąż rozwiązujesz szarady. Mówiłeś mi, że masz iść na uniwersytet po jakąś książkę, a potem czeka cię ważne spotkanie… Nie sądzę, by komendant Grabowski uwzględnił takie oto usprawiedliwienie: „spóźniłem się, panie inspektorze, bo wciągnęła mnie pewna łamigłówka”…
Leokadia się myliła. Szef lwowskiej policji popadł dziś w wielką desperację i byłby gotów pójść na największe ustępstwa i przyjąć nawet najfantastyczniejsze usprawiedliwienia, gdyby dzięki temu posunęła się naprzód sprawa zabójstw Luby Bajdykowej i Lii Kochówny.