Pocałował dziewczynę w policzek i szepnął jej kilka słów na ucho. Ta wstała, powiedziała „dobranoc” Popielskiemu i weszła do domu. Komisarz nie odpowiedział jej i nawet na nią nie spojrzał. Jedynie kącikiem oka zarejestrował obecność jej szczupłej sylwetki w nieoświetlonym oknie. Wiedział doskonale, że będzie się przysłuchiwała ich rozmowie, może nawet na polecenie swojego kochanka. Nie reagując na kurtuazję dziewczyny, popełnił świadome faux pas. Ale wszyscy wiedzieli, że Kiczałes jest chorobliwie zazdrosny o swój liczny harem i że lepiej nawet nie patrzeć na żadną z jego niewolnic, jeśli się nie chce zniechęcić go do siebie. Wiedział też, że w ciemnościach majowej nocy herszt półświatka może by i nawet nie dostrzegł jego pożądliwego spojrzenia, lecz na pewno zapyta o zachowanie przybyłego swych licznych cerberów, którzy stali dookoła posesji, ukryci pod drzewami, i przyglądali się uważnie gościowi pryncypała. Wolał zatem zaryzykować opinię gbura niż lowelasa, który się ślini do cudzej kochanki.

Komisarz nie pomylił się w swojej szybkiej rachubie. Gospodarz uznał najwidoczniej zachowanie Popielskiego za przyzwoite, bo uśmiechnął się do niego dość przyjaźnie i wskazał mu wiklinowy fotel obok stołu.

– Pan siada, panie kumisarz, pan mówi, z czym przychodzi w moji skromny progi, a ja słucham, słucham. – Kiczałes wydmuchnął chmurę dymu.

– Przyjął mnie pan we własnym domu. – Popielski uderzył papierosem o wierzch papierośnicy. – To świadczy o zaufaniu do mnie. Dziękuję za nie.

– Bez pięknych słówek. – Gospodarz znów się uśmiechnął pod cienkim wąsikiem amanta. – Gdyby to była moja chawira, znaczy, że pan szac facet. A w tej landarze mogę przyjąć nawet byli pachciarza.

Popielski zamyślił się. Kiczałes nie zaproponował mu ani poczęstunku, ani cygara, ani alkoholu. To świadczyło o dystansie. Potem porównał go do pachciarza. To świadczyło o wrogim dystansie. Policjant wstał, wyjął z kieszeni „Gazetę Wieczorną” i rzucił ją na stół przed swoim rozmówcą. Gałęzie i krzaki wokół domu poruszyły się gwałtownie. Kiczałes uniósł dłoń i znów zapadła cisza, przerywana cykaniem świerszczy.

– Niech pan znajdzie mordercę tego dziecka i odda go mnie – powiedział Popielski cichym głosem, wskazując na gazetę, na której pierwszej stronie umieszczone było jego zdjęcie.

– Myśli pan tak jak wszyscy, nu nie? Że to Żyd zabił chrześcijańskie bambulko na macy, nu nie? I dlatego ja, Żyd, mam go szukać wśród niby swoich, co? Chcesz mnie pan wziąć pod włos, co? Boisz się pan rozruchów, pogromu Żydów?

– Nie obchodzi mnie, jaka jest narodowość mordercy, rozumie pan, Kiczałes – odpowiedział zimno Popielski. – Zwracam się do pana nie jako do Żyda, lecz jako do gubernatora, rozumie pan? Do gubernatora!

– Że co? Że jak? – Król podziemia był skonfundowany. Nie kryjąc zdumienia, wpatrywał się w gościa.

– Świat podziemny, świat złodziei i bandytów, jest pańską gubernią, a pan jej gubernatorem. W tej guberni rządzi tylko pan. Pańscy poddani są ludźmi honoru! Żaden kieszonkowiec nie okradnie kobiety w ciąży, żaden bandyta nie napadnie na dziecko, żaden urka nie poharata ani staruszki, ani wariata. Takie są zasady w pańskiej guberni, zgadza się?

– Nu tak. – Z oblicza Kiczałesa nie schodził wyraz zdziwienia.

– A ten skurwysyn – Popielski trzasnął dłonią w gazetę – morderca trzyletniego dziecka złamał wszelkie zasady pańskiego świata. Czy pan dopuści, aby w pańskiej guberni działał taki zwyrodnialec, czy jest to panu obojętne? Przecież ma pan swoją policję, swojego ministra spraw wewnętrznych, który zna każdą norę, gdzie ten bydlak mógłby się ukryć! Nie uruchomi pan swojego aparatu przymusu?

Kiczałes zastanawiał się przez chwilę, czy pytanie Popielskiego nie jest przejawem niedopuszczalnego zuchwalstwa. Oto Łyssy stawia go jak pod ścianą i każe mu coś robić! Jak śmie ten tchórzliwy glina, który jeszcze dzisiaj chciał podać się do dymisji, zmuszać go do wyjawiania swoich planów czy wręcz do współdziałania?! W zamyśleniu otworzył papierośnicę Popielskiego i wyjął z niej papierosa. Zapalił i przyjrzał się łysej głowie komisarza, ledwo już widocznej w słabym blasku lampy naftowej wiszącej na ganku. Ten glina jest za sprytny na to, myślał zaciągając się wonnym dymem egipskiego, żeby tu przyjść i po prostu ode mnie czegoś żądać. On chce mi coś dać w zamian.

– Pan mówi dalij, panie kumisarz, ja słucham, słucham – powiedział, odchyliwszy się na huśtawce.

– Chcę połączyć nasze siły, aby znaleźć mordercę Henia Pytki.

– Pan mówi, pan mówi! To bardzo hecny! Tylku po cu tu wszystku? Czy ja jestem sąd? Czy ja jestem policja? Co to dla mnie za interes?

– Jeśli pan znajdzie dzięki swoim informatorom tego zbrodniarza i dostarczy mi go żywego, zapominam przez rok o istnieniu pańskiej guberni. Każdy urka, który mi powie „jestem od Kiczałesa”, będzie mógł spać spokojnie, każdego natychmiast wypuszczę. Chyba że jakiś zrobi coś podobnego do mordu na Żółkiewskiej. Wtedy go zabiję. – Popielski zgasił papierosa. – Taka jest moja propozycja. Przez rok zapominam o panu i o pańskich interesach. A w zamian otrzymuję mordercę dziecka. Żywego!

– A cu będzi – król podziemia znów się uśmiechnął – jeśli ni ja, ali pan go złapi? Ja stracę czasu, zapłacę ludziom, moi szpicli ruszą do ruboty, a tu co? Pan go łapie, a ni ja! I ja nic z tego ni mam!

– Tak – fotel wiklinowy zatrzeszczał pod Popielskim – wtedy pan nic z tego nie ma. Ta umowa jest bardzo prosta i nie zawiera żadnych aneksów, tak jak proste jest pojęcie honoru i hańby. Albo pan go łapie i ma pan rok wytchnienia ode mnie, albo pan go nie łapie i dalej jesteśmy przeciwnikami. Ale przeciwnikami honorowymi – jak zawsze, jak do tej pory i jak do końca świata! Co pan na to?

Kiczałes wstał i począł spacerować po werandzie. Jego podkute buty stukały po deskach. Popielski odetchnął. Powiedział już wszystko. Spojrzał na las Winnicki. Sprawa Henia Pytki będzie jego ostatnią. Naprawdę ostatnią. Potem odejdzie na emeryturę i zamieszka w takim właśnie lesie jak ten pod Winnikami. Wieczorami będzie czytał poetów starożytnych lub rozwiązywał zadania z algebry liniowej. Tylko jeszcze to śledztwo. Jeszcze jeden impuls do działania. Jeszcze jedna asceza, w czasie której będzie tropił mordercę w zaułkach miasta. Czuł teraz dotkliwie swoją nadchodzącą starość – soki żołądkowe fermentowały pod grubą warstwą jedzenia, żyły zarastały tłuszczem, płuca wapniały od nikotyny. Zamknął oczy i – o dziwo, wbrew wieczornej porze – poczuł senność. Stukot podkutych butów zatrzymał się przed nim. Otworzył oczy. Kiczałes wyciągał do niego dłoń. Popielski ją uścisnął. Tym samym otrzymał swój impuls.

Kwadrans później król wszedł do swojej sypialni. Jego kochanka ubrana była w pończochy, podwiązki i przejrzysty peniuar. Rozpięła mu spodnie.

– Mój ty gubernatorze – powiedziała.

Po chwili już nic nie mówiła.

***

Uniwersytecki medyk sądowy, doktor Iwan Pidhirny, nie znosił nieregularnego trybu życia i żadnych niespodzianek. Dzielił swoją dobę na trzy części, po czterysta pięćdziesiąt minut każda. Nazywał je tercjami. Pierwsze siedem i pół godziny spędzał na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza przy Piekarskiej, a dwie następne w swym domu – odpowiednio – tercję rodzinną i tercję nocną. Zajęcia rodzinne stały się z czasem coraz mniej absorbujące, ponieważ trzej synowie Pidhirnego poszli swoimi drogami, nieakceptowanymi zresztą przez ojca. Półtorej godziny, które pozostawało do wypełnienia dwudziestoczterogodzinnej doby, Pidhirny spędzał na dojściu na piechotę z ulicy Tarnowskiego, gdzie jego willa sąsiadowała z domem profesora Leona Chwistka, do prosektorium i z powrotem. Był dumny ze swojego uregulowanego trybu życia. Dumę tę głosił zresztą wszem i wobec z równym uporem jak swoje poglądy o dyskryminacji Rusinów na stanowiskach państwowych, której sam był żywym i jaskrawym zaprzeczeniem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: