W skrytości ducha dzielił on również na tercje swoje życie. Arbitralnie przydzielił każdej z nich dwadzieścia pięć lat. Pierwszy odcinek spędził na nauce. Urodził się w roku 1875 we wsi Ostrożec pomiędzy Mościskami a Lwowem. Tam małego Iwana, nadzwyczaj bystrego syna ubogiego chłopa, wypatrzył greko-katolicki ksiądz i po ukończeniu przez chłopca szkoły wiejskiej polecił go łasce pana Onufrego Sosenki, ukraińskiego adwokata i działacza oświatowego Ruskiej Besidy. Ten zaś postanowił samodzielnie finansować naukę chłopca w gimnazjum Franciszka Józefa, a potem znaleźć dla niego poważniejszego dobrodzieja. Nadzwyczajne zdolności Iwana Pidhirnego, zwłaszcza w zakresie nauk przyrodniczych i języków klasycznych, sprawiły, iż – za podszeptem Sosenki – na zdolnego gimnazjalistę zwrócił uwagę sam metropolita greko-katolicki, Sylwester Sembratowicz. Ten dobrodziej biednej i uzdolnionej ukraińskiej młodzieży sfinansował ostatnie lata gimnazjalne Pidhirnego, a potem ufundował mu stypendium, dzięki któremu maturzysta podjął studia medyczne najpierw we Lwowie, a potem – za nakazem metropolity – w Czerniowcach. W roku 1900 na tamtejszym uniwersytecie wręczono mu dyplom medyka opatrzony piękną adnotacją – summa cum laude.

I tu rozpoczął się nowy etap żywotu doktora – lwowska tercja zawodowa i rodzinna. Jej słupami milowymi były małżeństwo, kariera najpierw lekarza, a potem akademika i narodziny trzech synów, z których każdy po kolei zawiódł nadzieje ojca. Pierwszy z nich, Wasyl, zginął, walcząc pod Petlurą o samostijną Ukrainę. Drugi, Serhij, zamiast o niepodległości marzył o dyktaturze proletariatu i jako członek Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy trafił do więzienia w Równem, a potem w wyniku wymiany więźniów znalazł się w Rosji sowieckiej. W tej krainie niegdysiejszych swoich marzeń wnet został zamordowany przez NKWD. Trzeci zaś, najmłodszy syn Iwan junior, zawiódł ojca najdotkliwiej. Wynarodowił się bowiem i po studiach prawniczych we Lwowie zmienił nazwisko na „Jan Podgórny”, po czym udał się do Warszawy, gdzie rozpoczął błyskotliwą karierę adwokacką i polityczną w kręgach sanacyjnych. Doktor Iwan Pidhirny w bilansie swojego życia zaliczał drugą tercję do nieudanych i w jej połowie – w ramach swoistej rekompensaty – pozwolił sobie na szaleństwo, które trzymał w głębokim sekrecie. Ono zresztą szybko się skończyło i teraz medyk sądowy był takim jak zwykle zrzędliwym, irytującym, przenikliwie inteligentnym człowiekiem i genialnym specjalistą w swej dziedzinie.

Popielski znał go od wielu lat, był zatem bardzo zaskoczony, kiedy ów zgodził się na sprzeniewierzenie swojemu trychotomicznemu systemowi i na późne, nocne spotkanie w prosektorium.

Komisarz uznał, że jest to zasługa Zubika, który – kiedy tylko chce – potrafi być na tyle uczynny i skuteczny, by złamać nawet Pidhirnego świętą zasadę trzech wykluczających się tercyj.

Popielski kazał kierowcy Kiczałesa wieźć się na Piekarską, na Wydział Lekarski Uniwersytetu Jana Kazimierza. Było przed północą, kiedy znalazł się na dziedzińcu otoczonym z trzech stron dwupiętrowymi neoklasycystycznymi gmachami, których naukowy charakter określały łacińskie napisy: chimia – medica – hygiena – pharmacologia – physiologia – anatomia – histologia oraz pathologia – anatomia pathologica – medicina forensis. Gmach opatrzony tym ostatnim napisem znajdował się po lewej ręce Popielskiego.

Postać samotnego mężczyzny, zmierzającego szybkim krokiem przez medyczny kampus, nie uszła uwagi pedla, który – trzymając krótko na smyczy dużego wilczura – zaszedł drogę nocnemu gościowi. Rozpoznał natychmiast częstego bywalca prosektorium i ukłonił mu się kurtuazyjnie. Popielski uchylił kapelusza, minął slalomem klomby kwitnących tulipanów i bratków, skręcił w lewo za skrzydło owego gmachu i wszedł doń bocznym wejściem. Po chwili szedł pustymi i ciemnymi korytarzami, w których ściany wrosła rozpaczliwa woń śmierci i rozkładu. Potknął się o jakieś blaszane naczynie. Rozdzwoniło się wokół. W oddali wybiła północ. Wydawało mu się, że słyszy jakieś szmery i śmiechy. Nie był zaskoczony – czegóż innego mógł się spodziewać w prosektorium w godzinę duchów?

Doktor Pidhirny w szczelnie otulającym go fartuchu stał pochylony nad stołem sekcyjnym oświetlonym jaskrawym światłem lampy operacyjnej. Obie dłonie oparł obok małych skurczonych zwłok dziecka. W ustach medyka dymił papieros, drażniąc jego oczy i wywołując łzy.

– Dobry wieczór, panie doktorze. – Popielski zdjął melonik. – Dziękuję, że zgodził się pan spotkać o porze tak nietypowej dla pana doktora.

– Dobry wieczór, panie komisarzu. – Medyk wypluł papierosa do pustego kartonowego pudełka, wszystko rzucił na podłogę i roztarł butem. Spojrzał na Popielskiego załzawionymi oczyma. – Jest pan bardzo miły, ale proszę nie przeinaczać faktów. Ja się wcale nie zgodziłem na żadną propozycję spotkania, ja sam wysunąłem tę propozycję, wiedząc, że pan pracuje po nocach.

– Nie wiedziałem. – Popielski nagle zrozumiał, że sprawa jest bardzo poważna i zganił się w myślach za ciągłe dziękowanie każdemu. Jego kurtuazją wzgardzili dziś i Pidhirny, i Kiczałes. – Myślałem, że przekonał pana do tego nocnego spotkania inspektor Zubik, ale…

– Nie mamy czasu na takie dochodzenia – przerwał mu Pidhirny. – Proszę mnie posłuchać uważnie. Dokonałem sekcji zwłok tego dzieciątka dzisiaj po południu bez żadnej asysty. Nikt nie wie tego co ja. A drugą osobą będzie pan. Dlatego chciałem, abyśmy się w sekrecie spotkali – późną nocą.

Popielski patrzył na pozszywane zwłoki dziecka. Nie koncentrował się jednak ani na jego opuchniętych policzkach, przy tym twardych, jakby pokrytych cienką warstwą brązowego karmelu, ani na czerwonawych łezkowatych ranach i śladach prostych cięć widocznych na całym ciele, ani nawet na kończynach, wykręconych i bezwładnych jak utrącone skrzydła ptaka. Komisarza wciąż dziwiło, dlaczego Pidhirny, który o zwłokach na swym sekcyjnym stole mówił zwykle bezosobowo i beznamiętnie, teraz używa zdrobnienia „dzieciątko”.

– Temu chłopcu metodycznie zadano trzydzieści nakłuć i cięć nożem. – Doktor dotknął jednego z nich na ramieniu. – Ale nie były głębokie i żadne nie było śmiertelne. Lecz w momencie znalezienia ciałko powinno było być zakrwawione. Powinno być brunatno-czerwone albo pokryte połyskliwymi skrzepami. Ale wiemy, że takie nie było. Było tak czyste, jakby je umyto…

– Tak, umyto. – Popielski powtórzył mechanicznie i patrzył na szwy na brzuchu, które w wykonaniu Pidhirnego jeszcze nigdy nie były tak staranne. – Umyto, wytoczywszy pierwej krew. Jakiś szaleniec nakłuł to dziecko, poczekał, aż ujdzie z niego krew, i umył je.

– A ono cały czas żyło – powiedział głucho medyk.

– Wie pan, doktorze, jak bardzo cenię pański kunszt. – Popielski poluzował kołnierzyk pod krawatem. – Pańska ekspertyza jest warta każdego spotkania – w dowolnym miejscu i o dowolnej porze, choćby głuchą nocą na cmentarzu. Proszę jednak o uzasadnienie, skąd pan wie, że malec przy skrwawianiu jeszcze żył?

– Kłuł go żelazem, stąd te obrzęki i brunatne stwardnienia na policzkach. – Pidhirny dotknął twarzy chłopca.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie!

– To dziecko umarło w wyniku złamania kręgosłupa szyjnego! – Medyk jakby nie słyszał napomnienia swego rozmówcy.

– Skąd pan wie, że jeszcze żyło?

– Rany i oparzenia są wcześniejsze może o dobę niż wewnętrzny wylew krwawy w szyi, jaki powstał po złamaniu chłopcu karku! Dzieciątko to żyło wiele godzin, zanim skręcono mu kark. Rozumiesz to?!

Pidhirny rzucił się na Popielskiego i chwycił go za klapy marynarki.

– Rozumiesz pan, ten chłopczyk był torturowany!

Komisarz odsunął się od doktora delikatnie – tak daleko, aż ten puścił jego marynarkę. Podszedł do zlewu i dokładnie umył ręce, choć w prosektorium nie dotykał niczego poza klamkami.

– Żydzi zamykają się w swych domostwach – powiedział, jakby do siebie, wycierając mokre dłonie o spodnie. – W komisariacie na Kurkowej zamknięto bezrobotnego z bańką nafty. Złapano go przy synagodze Złota Róża. Czas nas goni, doktorze. Nie mógł pan wyznaczyć lepszej godziny na nasze spotkanie. Nikt z nas nie ma czasu na sen.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: