Mock odsunął się od Pohlera, a potem zszedł z kozła. Usiadł w budzie i patrzył uważnie na fiakra, naciągając machinalnie rękawiczki.

– O której to było?

– Około dziesiątej wieczór.

– Dlaczego pan przypuszcza, że były cudzoziemkami?

– Rozmawiały ze sobą szeptem, ale dźwięki jakieś tam słyszałem.

– I jak by pan określił ten język?

– Slonsakisch – odpowiedział fiakier bez wahania. -Mówiły po śląsku.

– Niech mi pan opowie wszystko po kolei, od momentu, jak wsiadły do pańskiej dorożki. I niech pan je opisze.

– No, wsiadły. – Pohler patrzył na Mocka z niepokojem. – Młode. Czy ładne? Obie ładne. Jedna była starsza, wyglądała na dwadzieścia kilka, miała taką urodę… Ciemną… Turecką… Druga młodsza, siedemnaście, osiemnaście może… Blondynka. Starsza pokazała mi kartkę z napisem: Hotel „Warszawski Dwór”. Pojechaliśmy. Młodsza wysiadła pod hotelem, a starsza podała mi inną kartkę ze słowem:

„Morgenzeile”, i jakiś numer, nie pamiętam. I pojechaliśmy. Na Morgenzeile, pod jakąś rezydencją, powiedziała „stop”. Zadzwoniła do bramy. Willa była ciemna. Tylko psy szczekały za płotem. Po chwili wyszedł kamerdyner i zapłacił za cały kurs. To wszystko.

– Co znaczy „turecka uroda”?

– No ja wiem… Ciemna, śniada, czarnowłosa, czarnooka.

Mocka zastanowił przymiotnik „czarnooka”. Rzadko używany, nietypowy, literacki, wystylizowany. Spojrzał na Pohlera. Wyrafinowane słowo jak na furmana.

– No dobrze, ale coś mnie wciąż dręczy. A dlaczego nie pomógł pan tej młodszej zanieść walizki do hotelu? Ponoć była bardzo ciężka.

– Bo zaniosła ta druga. Szarpnęła i raz dwa zaniosła pod drzwi. Potem szybko wskoczyła do budy i pojechaliśmy na Morgenzeile. To wszystko.

Mock zapalił papierosa i zamyślił się głęboko. Dwie młode kobiety rozmawiające po śląsku, o ile można zaufać słuchowi dorożkarza. Jedna poszła do nędznego hotelu, który był w istocie zakamuflowanym burdelem. Druga wytargała jej walizę z dorożki i zaniosła ją pod drzwi. Po co Annie była potrzebna francuska maszyna do pisania? Co w ogóle dziewica robiła w burdelu? Może to rzeczywiście sprawa szpiegowska? Może ten hitlerowiec Kraus miał rację? A potem jakiś chudy zbrodniarz o mocnych zębach wchodzi przez okno, gwałci, morduje i gryzie Annę, choć nie wiadomo, jak to ujął Lasarius, czy robi to wszystko w takiej właśnie kolejności. A ta druga jedzie tymczasem do jednej z najbardziej prestiżowych dzielnic Breslau.

Mock ocknął się z rozmyślań pod czujnym okiem dorożkarza Pohlera.

– Myślałem, że szanowny pan zasnął – powiedział z uśmiechem fiakier.

– Czemu tam jeszcze nie jedziemy? – Mock patrzył bystrym wzrokiem na Pohlera.

– A dokąd, szanowny panie?

– Na Morgenzeile!

– No to już! – Pohler uniósł bat.

– Czekaj, czekaj! – Mock chwycił go za rękojeść bata. -To sprawa bardzo pilna. Jedziemy moim autem!

Wytoczył się z budy tak gwałtownie, że ta się zakołysała. Podszedł szybkim krokiem do adlera. Pohler patrzył zdumiony na Mocka. Jego bat był wciąż uniesiony.

– No dawaj, dawaj! – krzyknął kapitan.

– A co zrobię z budą? – odkrzyknął dorożkarz. – Jeszcze mi kto konia ukradnie!

Mock rozejrzał się i ujrzał w głównym wejściu na dworzec uśmiechniętą Bibi.

– Hej, Bibi, chodź no tutaj! – zakomenderował donośnym głosem. – Popilnujesz tej dryndy za dwie marki! A niech tylko coś z niej zginie, to będziesz miała ze mną do czynienia!

– Dobra, już idę, panie cacany. – Bibi roześmiała się i zbliżyła do Mocka w zgrabnych podskokach. – A za dychę to mogę ci zrobić dmuchanie balonika.

Pohler patrzył z przerażeniem na Bibi, która miała pilnować jego warsztatu pracy. Ta uśmiechała się, Mocka owiewał jej alkoholowy oddech. Było oczywiste, że tego wieczoru dziecko dziewczyny nie będzie jadło czekolady.

Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,

kwadrans na dziesiątą wieczór

Okna potężnej willi przy Morgenzeile wychodziły na ogołocony z liści Scheitniger Park. Szyby w ciemnych oknach odbijały słabe światło latarń. Za parkanem zakończonym szpicami w kształcie płomienia miotały się dwa potężne psy nieznanej Mockowi rasy. Przyciskając długo dzwonek przy bramie wejściowej, kapitan przyglądał się psom; był pewien, że już takie kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie to było. Pohler, stojący obok Mocka, spoglądał trwożliwie na obie bestie.

Nad podjazdem do willi zapaliło się światło, w którym pojawił się sztywno maszerujący kamerdyner, dźwigający dużą, wiszącą latarkę. Kiedy podszedł do parkanu i oświetlił Mocka, temu wydało się, że frak służącego zaraz pęknie pod naporem mięśni.

– Słucham pana? Czym możemy służyć? – powiedział powoli kamerdyner, a blask latarki osiadał na jego krótko ostrzyżonej głowie.

– To on? – zapytał Mock Pohlera, wskazując mężczyznę głową.

Widząc potakiwanie dorożkarza, Mock szybko sięgnął po legitymację do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Ten gest sprawił, że kamerdyner odruchowo chwycił się za kieszeń, a psy skoczyły na parkan, zwilżając go pianą ze swych pysków.

– Zabierz te potwory, famulusie! – ryknął Mock i pokazał legitymację. – A potem otwieraj ten pałac! Jestem kapitan Eberhard Mock!

Kamerdyner wykonał tylko pierwsze polecenie Mocka. Gwizdnął na psy, a te opadły na brzuchy i cicho warczały.

Ich poskromiciel podszedł do samego parkanu, oparł się o pręty i wbił wzrok w Mocka. Wzrok zimny i bardzo uważny.

– To jest rezydencja barona Bernharda von Criegern -powiedział cicho. – Państwo von Criegern od tygodnia przebywają w swojej willi Villa Clementina w Schreiber-hau, a tutaj honory gospodarza spełniam ja. Nie chciałbym urazić pana kapitana, ale żeby tu wejść pod nieobecność baronostwa, trzeba mieć nieco wyższą rangę.

– No patrzcie, Pohler – Mock zwrócił się do swojego towarzysza – jak on się ładnie wysławia! Prawdziwy retor!

Kapitan poczuł pustkę w głowie. Zwykle w takich sytuacjach reagował wściekle i zdecydowanie. Kogoś straszył, szantażował lub bil. A tutaj nie mógł zastosować żadnego z tych środków. Nie miał czym straszyć ani szantażować, a wynik ewentualnej bójki byłby z góry przesądzony na korzyść wystrzyżonego jak rekrut osiłka. Splunął obficie na ziemię. Nie znosił być nieprzygotowanym do rozmowy.

– No to nie będę wchodził – odparł. – Pogadamy tutaj. Poza tym nie przyszedłem do baronostwa, tylko do pana. Zechce mi pan otworzyć, panie…

– A ten to też policjant? – Kamerdyner spojrzał z pogardą na stary szynel Pohlera. – Też mam go wpuścić?

– Tak. – Mock nie rozumiał, dlaczego tak powiedział. -To policjant, wachmistrz Pohler, mój współpracownik.

– Jestem Bruno Gorsegner i jest mi bardzo przykro – odparł cerber i uczynił taki ruch ręką, jakby odganiał muchę od twarzy – ale zgodnie z zarządzeniem pana barona von Criegern, nikt oprócz służby, rodziny i osób uprawnionych, nie ma prawa przebywać na terenie rezydencji. A pan, panie kapitanie, i wachmistrz – uśmiechnął się lekko – nie należą do żadnej z wyżej wymienionych kategorii. Przecież nie jest pan ani policjantem, ani prokuratorem, ani nawet komornikiem, lecz jedynie wyższym oficerem abwery. Gdybym pana wpuścił, mógłbym równie dobrze udostępnić teren rezydencji na przykład wyższemu oficerowi służby kwatermistrzowskiej. Ale jestem człowiekiem dobrze wychowanym i jeszcze raz zapytam: czy mogę w jakiś sposób być przydatny panu kapitanowi w sytuacji, kiedy rozdziela nas parkan?

Mock pierwszy raz od momentu, kiedy poznał nad-sekretarza Seufferta, pożałował, że nie ma z nim tego gestapowca. Wobec niego elokwentny famulus byłby posłuszny jak te warujące bestie. I wtedy przypomniał sobie, gdzie widział podobne psy. Rozrywały szczury na maneżu przy torze wyścigów konnych, a on wraz z innymi mężczyznami obstawiał, który pies zagryzie więcej szczurów. Odrzucił w myślach te krwawe wspomnienia.

– Może mi pan pomóc, panie Gorsegner – powiedział. – Nawet przez płot. Czy widział pan kiedykolwiek tego tu wachmistrza Pohlera?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: