– Nie, nigdy – odparł szybko kamerdyner.

– Nieprawda! – krzyknął Pohler. – Przecież płaciłeś mi za kurs tej kobiety, którą przywiozłem tutaj wieczorem!

– Nigdy pana nie widziałem – odpowiedział Gorsegner. – I wypraszam sobie mówienie mi na ty. Przedwczoraj byłem tutaj i nikt mnie nie niepokoił ani nie dzwonił do bramy. Nie płaciłem też za kurs żadnemu dorożkarzowi.

– Panie Gorsegner – warknął Mock – twierdzi pan, że mój człowiek kłamie?

– Panie kapitanie, niczego nie twierdzę – Gorsegner roześmiał się wesoło – tylko stwierdzam. Nie widziałem tego pana ani żadnej kobiety, którą rzekomo miał tu przywieźć. Ani we czwartek, ani nigdy wcześniej, ani później… – Poklepał się po ramionach. – Przepraszam panów bardzo, ale robi się dość zimno, a ja nie jestem tak ciepło ubrany jak panowie… Czy ma pan kapitan jeszcze jakieś pytania? Chętnie na nie odpowiem.

– Nie. – Mock wściekłym wzrokiem spojrzał na Pohlera, który skulił się ze strachu. – Dziękujemy panu, panie Gorsegner. Dobranoc.

– Dobranoc panom – odpowiedział kamerdyner i podążył żwawo ku rezydencji.

Psy, pozbawione pana, rozwyły się i rozszczekały, kiedy Mock ruszył szybkim krokiem, ciągnąc za kołnierz Pohlera. Kiedy zbliżyli się do auta, kapitan wziął zamach jak dyskobol i zakręcił fiakrem, który runął na maskę adlera.

– Może mi to wytłumaczysz, Pohler? – Mock zdjął melonik i otarł czoło z potu. – Kłamiesz ty czy on? Wytłumaczysz mi to czy pojedziemy na gestapo?

Przerażony dorożkarz zdjął czapkę i przygładził włosy. Pochylił głowę i patrzył na Mocka błagalnie. Czapkę ściskał i skręcał w dłoniach. Przypominał Mockowi własnego ojca, ubogiego szewca z Waldenburga, który został kiedyś wezwany do dyrektora gimnazjum. Dyrektor wrzeszczał i groził Willibaldowi Mockowi, gdyż jego syn, ten tu obecny gimnazjalista Eberhard, okazał się zakałą tak wspaniałego zakładu nauczania, bo wraz z dwoma innymi uczniami został złapany przez tajną policję w domu rozpusty.

Zawstydzony szewc, odświętnie ubrany, stal wtedy przed rozsierdzonym dyrektorem j miął w dłoniach czapkę, zupełnie jak teraz Pohler.

– Przecież pan wie, że ja bym pana nie okłamał – po wiedział przez łzy dorożkarz. – Naprawdę pan mnie nie poznaje, panie kapitanie? Ja wiem, to było wiele lat temu, a ja byłem znacznie szczuplejszy i miałem gęste włosy. Byłem pomocnikiem w teatrze…

– No, chyba poznaję – odparł Mock. Błyskawicznie przeszukiwał swe wspomnienia, lecz nie mógł w nich odszukać twarzy Pohlera, nie mówiąc o tym, aby ją skojarzyć z jakimś teatrem. – No i co z tego, że poznaję?! – Znów był wściekły. – Nawet jeśli poznaję, to skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?!

– Ta kobieta była odmieńcem – szepnął Pohler.

– Kim niby? – Mock włożył melonik i pochylił się nad fiakrem. – Powiedz mi to do ucha!

– Odmieńcem, przebierańcem – trochę głośniej odparł Pohler. – Przywiozłem go do tego kamerdynera. On też jest odmieniec, pederasta. Ukrywa to… Wie pan, jak to jest teraz… Gestapo, obóz koncentracyjny… To nie złote lata dwudzieste.

– A skąd wiesz, że ta kobieta była przebranym mężczyzną? Bo co? Bo sama zaniosła ciężką walizę? Skąd wiesz, że ten kamerdyner jest pederasta? – Mock czuł podniecenie jak pies, który wpadł na trop.

– Ja ich znam, każdego z nich poznam… Przecież pan wie, pan mnie zna… Wtedy, wiele lat temu, był pan radcą kryminalnym, nie kapitanem jak teraz… Potraktował mnie pan jak człowieka.

Mock zamyślił się, spoglądając na czarny Scheitniger Park. Wiatr poruszał nagimi gałęziami. Tu pod tymi drzewami był szalet, gdzie spotykali się odmieńcy… Kapitan przypomniał sobie nagle pewną akcję, w której uczestniczył. Ale do cholery, kiedy sobie przypomni Pohlera, skąd niby go zna?! Sapnął. W gruncie rzeczy wcale nie chciał tego wiedzieć. Nie chciał wysłuchiwać kolejnej historii, banalnej, bolesnej i całkowicie przewidywalnej. Chciał jedynie iść do domu, w którym na pewno nie ma pastora Krebsa, i usiąść przy swoim biurku z kieliszkiem koniaku, by zebrać myśli. A potem, późną nocą, ustawi szachownicę i przypomni sobie różne warianty otwarć zamkniętych, które najbardziej lubił.

– Dobra, wierzę panu, Pohler – mruknął. – Niech pan siada, bo jeszcze Bibi trafi klienta i co będzie z pańską budą?

Zapuścił silnik. Pohler nie ośmielił się usiąść koło Mocka i kulił się zziębnięty na tylnym siedzeniu. Kapitanowi też było zimno. Minąwszy park, Fürstenbrücke i kościół św. Piotra Kanizjusza, widoczny zza nagich drzew, spoglądał w okna wielkich secesyjnych kamienic przy Kaiserstrasse, w których gasły już światła. Po przyjściu do domu najpierw usiądzie przy piecu i będzie tam długo się grzał. Następnie zje spóźnioną kolację. Wątróbkę z cebulką. A potem naleje sobie kieliszek koniaku.

Trochę go zarzuciło na Kaiserbrücke, ale była to jedyna nieprzyjemna niespodzianka na zaśnieżonych ulicach, na których dopiero pojawiały się tu i ówdzie nocne furmanki z piaskiem. Po raz drugi zarzuciło go pod dworcem, ale do tego poślizgu doprowadził celowo. Manewr zwrócił uwagę tylko jednego sennego fiakra i Bibi, która siedziała na koźle dorożki z jakimś mężczyzną. Mock odwrócił się do Pohlera.

– Dobranoc, Pohler!

– Dobranoc, panie kapitanie. – Fiakier ujął klamkę, ale po kilku sekundach ją puścił. – Ja wiem, że mnie pan nie pamięta. Był pan wtedy pod dobrą muchą. Chcę panu kapitanowi podziękować.

– Przecież już mi pan dziękował! – odparł Mock znużonym głosem. – Że potraktowałem cię jak człowieka. Już to mówiłeś… Idź, bo Bibi zamieni twoją budę w zamtuz!

– Nie za to, panie kapitanie. – Pohler jakby nie usłyszał słów Mocka. – Nie za to, ale za to, że pan kapitan nie drążył teraz po drodze, skąd mnie niby zna, jak się spotkaliśmy i tak dalej… Wiedział pan kapitan, że rozmowa o tym to dla mnie udręka. Że mam żonę i dzieci. Za to dziękuję.

Mock się roześmiał. Wyciągnął rękę do Pohlera.

– Niech ci się dobrze dzieje w Nowym Roku!

– Dziękuję i nawzajem, panie kapitanie! – Dorożkarz ściskał mocno dłoń Mocka.

– Ale nie myśl, Pohler – dodał z uśmiechem – że ja jestem taki delikatny, na jakiego wyglądam. Nie wypytywałem cię, bo już mnie nudzą te wszystkie haniebne opowieści. Prywatna historia mieszkańców tego miasta to historia grzechu i kompromitacji. Mam głowę tak pełną tych zdarzeń, że kolejne już się w niej nie mieszczą. Idź z Bogiem, Pohler, i grzesz więcej, tylko po cichu, i nie właź w oczy żadnemu gestapowcowi.

– Dzisiaj też mnie pan potraktował jak człowieka. Powiedział pan nawet temu odźwiernemu, że jestem pańskim człowiekiem. A ja panu powiem, że jak pan zechce, to nim będę. Tu pod dworcem zawsze się dużo dzieje, a ja mam zawsze oczy szeroko otwarte. Ale tylko dla pana.

– No to posłuchaj, Heinrich – powiedział Mock po chwili zastanowienia i podał Pohlerowi swoją wizytówkę – jeśli jakikolwiek odmieniec przyjedzie na Morgenzeile, to dasz mi znać, dobrze? Nieważne, czy będzie mówił po śląsku, czy w języku Apaczów, rozumiemy się?

– Oczywiście. – Pohler otworzył drzwi auta. – Dobranoc, panie kapitanie!

– Dobranoc, Heinrich.

Mock roześmiał się jeszcze głośniej. I jeszcze raz. Jego radosny głos obijał się echem w automobilu. Dzisiaj mimo wszystko szczęście mu sprzyjało. Najpierw uniknął pastora Krebsa, a potem znalazł nowego informatora. Nieźle jak na jeden wieczór! Pal licho jakiegoś bezczelnego famulusa! Dobry duch, eudajmon, podpowiedział mu dzisiaj dwa razy: po raz pierwszy, kiedy nazwał Pohlera „swoim człowiekiem” przy kamerdynerze Gorsegnerze, a po raz drugi, gdy się powstrzymał od wypowiedzenia pewnego zdania, gdy fiakier wciąż się upewniał, czy Mock go poznaje. Powstrzymał się od wygłoszenia pewnego porównania i dzięki tej wstrzemięźliwości zyskał nowego cennego informatora. Gdyby je przytoczył, utraciłby na pewno życzliwość Pohlera. Ta maksyma miała brzmieć: „Co ty się tak dziwisz, że ciebie nie poznaję. Myślisz, że łatwo jest odróżnić w gnojowisku pojedyncze grudki gówna?”


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: