Wręczył im zdjęcia i plik kartek, po czym wyszedł. W drzwiach celi stanął rudowłosy mężczyzna, który miotał Mannhauptem w piwiarni „Pod Dzwonem”. W dłoni trzymał kilkanaście króciutkich ołówków.
– Wychodzić – krzyknął – pojedynczo na korytarz! Siadać na ziemi i pisać! A po napisaniu wchodzić z powrotem!
Mannhaupt był pierwszy. Jednak nie ruszył się ani na centymetr. Od niedawna pracował w tym fachu i może dlatego czuł się mocno dotknięty słowami nadwachmistrza. On sam nie tylko nie bił nigdy swoich dziewczyn, ale nawet nie podnosił na nie głosu. Podobnie postępował jego stryj Helmut, który przekazał bratankowi interes, zanim wylądował w więzieniu za oszustwo. I on, i stryj Helmut traktowali dziewczyny jako prywatną własność, która – ich zdaniem – jest święta i powinna być chroniona przez państwo. Mannhaupt nigdy nie wystraszyłby się żadnego, jak to ujął nadwachmistrz, „ostrego urki” i w razie śmierci którejś ze swoich podopiecznych na pewno współpracowałby z policją. Poczuł gorycz, a jednocześnie niepokojącą chęć rozmowy z człowiekiem o kwadratowej sylwetce.
– Panie nadwachmistrzu! – krzyknął Mannhaupt.
– Co jest? – Policjant wynurzył się zza pleców rudowłosego.
– Nie ma wśród nas Małego Maksia – mówił szybko Mannhaupt, nie zważając na pogardliwe spojrzenia kolegów. – Może te dwie to jego dziewczyny?
– Myślisz, że nie wiem, ilu jest alfonsów w tym mieście? – Brunet chwycił Mannhaupta za koszulę i przyciągnął ku sobie. Patrzył na niego przez chwilę, po czym mocno go odepchnął i ruszył z powrotem. Obcasy jego butów trzaskały po posadzce korytarza. Mannhaupt skurczył się, aby nie patrzeć w oczy towarzyszy.
– Wychodzić, kurwa! No co jest! – wrzasnął rudowłosy do Mannhaupta. – No dawaj, już!
Kiedy Mannhaupt go mijał, zobaczył przed nosem zdjęcia dwóch zamordowanych kobiet. Widział je kiedyś u Franka na Matthiasplatz, a nawet z nimi rozmawiał. Wiedział, że są własnością Maksa Niegscha, zwanego Małym Maksiem.
– Nie znam ich – mruknął do rudowłosego, po czym odebrał kartkę i ołówek. – Niech pan mi powie, panie policmajster – nagły impuls kazał mu spojrzeć w przekrwione oczy rudego – dlaczego on nas tak nienawidzi? Już jakiś mędrzec powiedział, że prostytucja to jak kloaka w pałacu. Gdyby ją zlikwidować, cały pałac zacząłby cuchnąć.
Policjant z ołówkami sprawiał wrażenie oszołomionego wywodem Mannhaupta. Potrząsał głową i przyglądał się alfonsowi jednocześnie tępo i przenikliwie.
– Ale kloaka też cuchnie, co nie? On w ogóle nie lubi smrodu.
Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,
wpół do siódmej wieczór
Mock szedł korytarzem więziennym i stukał mocno obcasami. Dźwięk ten rozchodził się po całym areszcie. Mock oznajmiał stukotem: nadchodzę i jestem na swoim terenie! Biada wam, skurwysyny! Kiedy wraz z Isidorem Blümmelem i Kurtem Smolorzem zbliżał się do celi numer 2, zdawało mu się, że słyszy donośny wydech ulgi, jaki wydostał się z osiemnastu gardeł. Był słowny. Minęło półtorej godziny i dokładnie wtedy stanął w otwartych przez Buhracka drzwiach celi i wciągnął w nozdrza smród.
– Napisaliście? – zapytał.
– No, no – odpowiedziały liczne głosy.
– Wszystko?
– No tak, jasne, że tak – zafalowały postaci w ciasnej celi.
Mock wiedział doskonale, że uznanie u takich kreatur zdobywa się konsekwencją i brutalnością. Już kilkakrotnie okazywał to w ciągu ostatnich trzech dni, kiedy zwoził ich partiami do aresztu policyjnego. Alfonsi przenocowali najpierw w ośmiu, a następnej nocy w trzynastu w jednej czteroosobowej niewietrzonej celi. Musieli spać na zmianę, załatwiać się na zmianę, a nawet siedzieć na zmianę w ciągu dnia! Dopiero trzeciego dnia, po wciśnięciu do celi jeszcze pięciu alfonsów, powiedział im, o co tak właściwie mu chodzi. Tak, byłem okrutny wobec tych insektów, myślał Mock, ale co z moją konsekwencją? Jeśli teraz uczynię to, co planuję, wydam im się całkiem i beznadziejnie niekonsekwentny i niesłowny. Stanę się kimś niegodnym szacunku. Ale z drugiej strony konsekwencja bezwarunkowa jest tępa i ślepa. Czego jest winny na przykład ten Mannhaupt, o którym jego dziewczęta opowiadają w samych superlatywach? Dlaczego miałbym go jeszcze kilka dni więzić? Może uruchomiłbym bydlęctwo więźniów i Mannhaupt zostałby zhańbiony jak kieszonkowiec Hans Priessl, któremu rozerwali tyłek, by pokazać, kto tu rządzi? Jak młody ojciec Priessl, który na zawsze pozostanie w więzieniu, aby tam zmazać hańbę, i nie zobaczy swojego dziecka?
– Wynocha stąd – Mock podjął decyzję – nie chcę więcej wąchać waszego smrodu! Zostawić kartki z nazwiskami na ziemi i won! Strażnik was wyprowadzi przez dziedziniec, wyjściem dla zwierząt pociągowych.
Więźniowie zaczęli się przepychać ku drzwiom. Niektórzy, kiedy mijali Mocka, patrzyli na niego zuchwale. Tych notował w pamięci. Inni unikali jego wzroku. Tych pomijał. Jeden, niejaki Moritz Mannhaupt, patrzył na niego z mieszaniną sympatii i zranionej dumy. Tego też zanotował w pamięci.
Kiedy sutenerzy wyszli, Mock odwrócił się do swoich współpracowników. Wszyscy mieli zdumione miny. Praktykantowi Isidorowi Blümmelowi oczy omal nie wyskoczyły spod ciężkich powiek. Mock podszedł do niego i objął go mocno za szyję.
– Dziwisz się pewnie, synu – owiał mu twarz nikotynowym oddechem – że okazałem się niekonsekwentny, co? Że obiecałem tym alfonsom kilkudniowy pobyt w celach i nie dotrzymałem słowa? Otóż posłuchaj mnie uważnie, chłopcze. W ciągu trzech dni zamknęliśmy wszystkich alfonsów z Breslau z wyjątkiem niejakiego Maksa Niegscha, zwanego Małym Maksiem. Ten zaginął. Ostatni raz widziano go w kawiarni Franka na Matthiasplatz w sobotę. Dzisiaj sprawdziłem ostatnie miejsce, gdzie mógł się ukrywać Mały. Nie było go tam. Zniknął, wyparował. Dzisiaj, po przywiezieniu wszystkich alfonsów do tej celi, zostawiłem was na półtorej godziny, tak? Poszedłem wtedy do mojego pokoju, gdzie nad kuflem czarnego haasego smacznie chrapał nasz wspaniały szef. Wtedy porównałem odciski palców dziewczyn Niegscha z odciskami denatek. Zgadzało się. Te dwie zamordowane dziewczyny to dziewczyny Niegscha. Tych osiemnastu śmierdzieli nie było mi już potrzebnych. Zatem wygoniłem ich, by nie zatruwali powietrza, rozumiesz? Czy się jeszcze dziwisz, synu?
– Tak, dziwię się – odpowiedział hardo i prostodusznie Blümmel – przecież od soboty prawie nic innego pan nadwachmistrz nie robi, tylko przegląda kartoteki z odciskami palców. Dziwię się, że dopiero dzisiaj, przed chwilą zidentyfikował pan odciski. Gdyby pan dobrze je zidentyfikował, dajmy na to, w niedzielę, sam albo z pomocą ewentualnego specjalisty, zaoszczędziłby pan nam trudu łapania tych wszystkich alfonsów, nie mówiąc już o czasie.
Mock spojrzał na kolegów. Ich miny wyrażały całe spektrum mieszanych uczuć: od niedowierzania i oburzenia na zuchwałego praktykanta, aż do niemej aprobaty jego słów. Jedynie spojrzenie Kurta Smolorza wyrażało zupełną obojętność.
– Byłeś kiedyś w Afryce? – zapytał Mock praktykanta, a kiedy ten pokręcił przecząco głową, kontynuował. – A ja byłem. Dwa miesiące w Kamerunie. I wiesz co? W ciągu tych dwóch miesięcy nie nauczyłem się rozpoznawać Murzynów. Jeden był podobny do drugiego. Nie do odróżnienia. A jak myślisz, co bardziej jest do siebie podobne: Murzyni czy linie papilarne?
– No, linie…
– Udało mi się je zidentyfikować, dopiero kiedy wiedziałem, że to muszą być kobiety od Małego Maksia, a nie inne. A żeby do tego dojść, trzeba było wyłapać wszystkich alfonsów tego miasta. Nie można było tego ustalić w laboratorium. Policja to nie laboratorium, mój synu. To zakurzona i zakrwawiona ulica. Tam znajdziesz to, czego szukasz.
– Nie zgadzam się – odparł Blümmel. – Gdyby pan zlecił ekspertyzę specjaliście, to byłoby…
– Ja musiałem to zrobić sam – odpowiedział Mock z uśmiechem. – A dlaczego? To nie twoja sprawa, synu. A teraz posprzątaj rzygowiny z celi. Wszystko, co robiliśmy, robiliśmy w tajemnicy przed prezydentem. Nie może być żadnego śladu po naszej tajnej akcji.