Blümmel nie wykonał najmniejszego ruchu. Stał i nie spuszczał wzroku z Mocka.
– Mam ci pokazać, jak to się robi? – zapytał Mock przyjaźnie.
– Tak, niech pan pokaże. – Gardło praktykanta rozsadzał gniew.
Domagalla, Smolorz i Buhrack patrzyli zdumieni, jak Mock zrzuca z ramion wytworną marynarkę, podwija rękawy koszuli, a potem bierze puste wiadro i napełnia je wodą z kranu na korytarzu.
– Pracujemy razem? – Mock spojrzał na praktykanta.
Blümmel skinął głową i zdjął marynarkę.
Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,
godzina siódma wieczór
Ilssheimer w ciągu dzisiejszego dnia dwa razy zasnął. Nie zdarzyło mu się to od lat. Oczywiście, drzemka była ważnym elementem jego dziennego rozkładu zajęć, ale na ogół ucinał ją sobie tylko raz – po zjedzeniu późnego obiadu, około szóstej, kiedy już objechał kilka sklepów z galanterią orientalną. Z powodu Mocka nie mógł dziś zrealizować tego ważnego punktu dnia. To bardzo wyraźne załamanie planu nie przeciwdziałało jednak pojawieniu się w mózgu Ilssheimera sygnału głodu, który następował przeważnie w czasie zwiedzania sklepów z artykułami egzotycznymi. Ale wtedy stało się coś niezwykłego. Impulsowi głodu towarzyszył nieregularny i niewytłumaczalny impuls snu. Radca, błogosławiąc chłód swojego pokoju, nie opierał się długo. Obudziły go poczynania Mocka na dziedzińcu oraz wizyta posłańca z jadłodajni „Pieczona Kiełbaska spod Dzwonka”. Ilssheimer zjadł dwie chrupiące bułki z popołudniowego wypieku, obficie posmarowane aksamitnie łagodną wątrobianką i przełożone kilkoma plastrami cebuli, po czym wypił butelkę ciemnego piwa z browaru Haasego. I wtedy pojawił się zupełnie regularny sygnał, który nadchodził zawsze po popołudniowym posiłku.
Z tego snu otrząsał się właśnie, czytając trzy dokumenty leżące na jego biurku. Pierwszy odrzucił po kilku sekundach. Była to skarga na Mocka, która wprowadziła tak straszny nieład w jego pedantyczne życie. Dwa kolejne dokumenty pisane były ręką Mocka, co już samo w sobie wzbudzało niechęć miłośnika raportów wystukiwanych na maszynie. Pierwszy dokument był bardzo lakonicznym raportem.
„Wykonanie polecenia służbowego nr (nie pamiętam numeru) z dnia (ostatnia sobota, nie wiem, którego to było). Zidentyfikowano zamordowane prostytutki w sprawie (nie pamiętam numeru). Klara Menzel, lat 27, i Emma Hader, lat 27. Miejsce pracy: kawiarnia Franka, miejsce zamieszkania: Matthiasplatz 8/24, opiekun Max Niegsch, lat 32, miejsce zamieszkania: bez stałego zameldowania, zniknął. Sprawę przekazuje się policji kryminalnej. Mock”
Ilssheimer poczuł przypływ ciepłych uczuć do Mocka. Jego podwładny doskonale wiedział, ile radości mu sprawia uzupełnianie takich luk, jak „nie pamiętam” lub „proszę sprawdzić”. Wiedział też, że wystukiwanie raportów na nowiutkiej maszynie „Rheinita Record” brzmi dla szefa jak muzyka sfer i że on z radością oddaje się temu zajęciu, zamiast iść w ślady swoich kolegów i zlecać takie czynności sekretarzom lub praktykantom. Ilssheimer lubił uzupełnianie raportów i osobiste ich przepisywanie na maszynie, ale nie znosił ich sporządzania, kiedy miał mało danych albo musiał przerabiać jakiś tekst napisany na kolanie i pozbawiony wszelkiej biurokratycznej ornamentyki. A taki był trzeci leżący przed nim dokument.
„W więzieniu przy Freiburger Strasse zaatakowałem w niedzielę skurwysyna zwanego strażnikiem. Stanąłem w obronie więźnia, mojego dawnego informatora Hansa Priessla, którego ów strażnik zaczął przy mnie katować. Więzień ten wcześniej został zhańbiony przez współwięźniów i jest w ciężkim stanie psychicznym. Tak właśnie było. Mock”
Przygotowanie porządnego raportu z notatki Mocka wymagało nie lada umiejętności. Ilssheimer te zdolności posiadał, lecz potrzebował odpowiedzi na kilka pytań. Nie miał jednak komu ich zadać. Parasola nie było już za metalową obejmą stojaka. Postanowił zatem w swoim raporcie upiększyć literacko szlachetność Mocka, który się wstawia za pokrzywdzonym więźniem, oraz bestialstwo strażnika.
Mijały godziny, a stalówka Ilssheimera kreśliła na papierze przerażające wizje zhańbienia Priessla, zezwierzęcenia strażnika i bohaterstwa Mocka. Piszący chichotał cicho. Mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Gdyby pokrzywdzony strażnik udowodnił Mockowi kłamstwo, skończyłoby się to usunięciem nadwachmistrza z decernatu IV co Ilssheimera wcale by nie zmartwiło. W małym wydziale nie było miejsca dla dwóch szefów: oficjalnego i nieoficjalnego.
Ilssheimer przepisał raport przez kalkę w trzech egzemplarzach. Jeden trafi na biurko prezydenta Kleibömera, drugi pozostanie w aktach. Trzeci egzemplarz był dla Heinricha Mühlhausa. Niech ten nadęty stary mason wie, że ludzie z decernatu IV pogardliwie zwani „biustonoszami”, są nieustraszeni i szlachetni. Wystukał ostatnią kropkę, a dzwonek maszyny „Rheinita Record” brzęknął triumfalnie. Ilssheimer odchylił się do tyłu wraz z krzesłem i założył ręce na kark. Cały dzień spędził dziś w pracy. Nie szkodzi. Nikt w domu na niego nie czekał oprócz orientalnych cacuszek, nadzwyczaj cierpliwych. Napisał dziś osobliwy raport, którego stylistyka była skrajnie niezgodna z regułami sztuki biurokratycznej. Nie szkodzi. Dzisiaj był nadzwyczajny dzień. Nie obejrzał nowej dostawy galanterii, dwa razy w ciągu dnia zasnął, w zwykłym raporcie dał upust swoim literackim ciągotom. Nie szkodzi.
Breslau, piątek 6 lipca 1923 roku,
południe
Mockowi się upiekło. Nie wiadomo, czy miała na to wpływ literacka hiperbolizacja i ornamentyka – właściwości stylu Ilssheimera, czy raczej, jak szeptano w policyjnych korytarzach, dyskretne poparcie, jakiego udzielił Mockowi radca kryminalny Heinrich Mühlhaus, który był bardzo zadowolony z identyfikacji zamordowanych prostytutek i którego rekomendacja bardzo wiele znaczyła u prezydenta policji. Mock otrzymał tylko naganę ustną i został zawieszony w czynnościach służbowych na dwa tygodnie. Decyzją prezydenta policji przez ten czas nie otrzymywał pensji, musiał stawiać się do pracy i wykonywać wszelkie służbowe dyspozycje oraz zastanawiać się nad swoim godnym pożałowania postępkiem. Po dwóch tygodniach prezydent życzył sobie otrzymać od Mocka szczegółowy raport, który miał być zapisem nowych, słusznych postanowień oraz obowiązkowo zawierać optymistyczny prognostyk na przyszłość. Mock podziękował za wyrozumiałość, obiecał poprawę, po czym, odprawiony niecierpliwym machnięciem dłoni, udał się – w pełnej gotowości służbowej – do wykonywania swoich jakże odpowiedzialnych obowiązków.
Jednym z nich było dzisiaj złapanie in flagranti pastora Paula Reskego ze zboru Karola. Pastor Reske już raz był przesłuchiwany w decernacie IV w sprawie stuprum, jakiego miał się dopuścić z szesnastoletnią praktykantką krawiecką ze szwalni Meyera. Policjantów wydziału interesowało nie tyle życie płciowe pastora, ile stwierdzenie, czy owa uczennica działała sama, czy też należała do jakiejś większej grupy zakamuflowanych prostytutek. Nie udało się wtedy tego stwierdzić, ponieważ pastor konsekwentnie nie przyznawał się do czynu lubieżnego, a zeznaniom pewnej siebie i pyskatej szwaczki nikt nie dawał wiary, zwłaszcza że – mimo wielu gróźb, których nie szczędzono jej podczas przesłuchania – wciąż kręciła i zmieniała zeznania. Ilssheimer zamknął zatem sprawę, a inwigilację szwaczki odłożył ad acta. Teraz ją odgrzebał i – w ramach pokuty – nakazał Mockowi śledzić dziewczynę i stwierdzić, czy aby nie zmierza w stronę plebanii pastora Reskego. Gdyby tak było, Mock miał za zadanie nakryć parę in flagranti. Wybór padł na niego z jeszcze jednego powodu. Był on jedynym człowiekiem, który wtedy nie przesłuchiwał szwaczki. W czasie tej sprawy pogrążał się bowiem w alkoholowych odmętach.
Skruszony Mock siedział na ławce pod pomnikiem generała von Blüchera na placu jego imienia i od dwóch godzin patrzył bezmyślnie na wielki gmach fabryki konfekcji męskiej Meyera, dokąd wchodziły i skąd wychodziły różne osoby, a żadna z nich nie była ową szwaczką, której pastor miał być rzekomym stupratorem. Mock czuł się jak w wielkim, gorącym piecu, który tworzyły ściany stojących wokół placu domów. Białe słońce rozpalało ramy rowerów spiętych jednym długim łańcuchem, do którego klucz posiadał stojący pod parasolem sprzedawca lodów na patyku. Od żaru więdły kwiaty, mimo iż co chwilę spryskiwała je zapobiegliwa kwiaciarka. Blücherplatz wypełniony był nieruchomym upałem, zgrzytem tramwajów i spalinami nielicznych automobili, które ryczały z opuszczonymi szybami. Mock siedział w centrum tego piekła z papierosem „Salem Alejkum” i po raz pierwszy w życiu żałował, że nie kolekcjonuje wachlarzy – tak jak Ilssheimer.