Mężczyzna o ptasim profilu wcisnął kapelusz głęboko na głowę i dał mu znak ręką. Wstał i poszedł za nim. Szedł kamiennym korytarzem, z sufitu sterczały pomalowane na zielono żarówki. Dawały one tak niewiele światła, że widział jedynie plecy idącego przed nim oraz fugi cementu pomiędzy kamiennymi płytami, którymi wyłożony był korytarz. Kilka razy – z prawej i lewej strony korytarza – mignęły mu skąpo oświetlone schody, które pięły się ku górze. Do jednej z takich wąskich klatek schodowych teraz weszli. Po chwili stopnie się skończyły. Przewodnik pchnął wielkie, okute drzwi i znaleźli się w dużym pomieszczeniu, oświetlonym na środku snopem białego światła. Przewodnik popchnął go lekko w jasny krąg i zniknął.
Najpierw mrużył oczy, a potem otwierał je coraz szerzej. Był otoczony ludźmi o ostrych ptasich profilach. Ich długie peleryny i wielkie kapelusze poruszały się, jakby ludzie ci toczyli ze sobą jakieś spory i gorączkowo gestykulowali. W okrągłych oszklonych otworach masek błyskały zniecierpliwione, poirytowane spojrzenia.
– Twoja cierpliwość została nagrodzona – powiedział tubalnym głosem jeden z nich. – A teraz powiedz, czego od nas pragniesz?
– Wy, mizantropi, w odróżnieniu od filantropów – cedził słowa bardzo wolno, cytując znane prawie na pamięć frazy z książki von Mayrhofera – nienawidzicie ludzi i wierzycie, że strach jest spoiwem najmocniejszym. Boicie się siebie nawzajem. Każdy z was kogoś zabił. Jakiegoś wyrzutka społeczeństwa. Każdy z was popełnił zbrodnię i przedstawił innym mizantropom dowód swojej zbrodni. Każdy mizantrop może w każdej chwili pójść na policję i okazać dowody zbrodni popełnionej przez każdego innego mizantropa. Dlatego nie kłócicie się, żyjecie w absolutnej zgodzie i jesteście gotowi do każdego czynu – najpodlejszego i najszlachetniejszego – aby pomóc jednemu z was. Nie z miłości to robicie, lecz ze strachu. Nie pijecie alkoholu i nie odurzacie się morfiną, aby w upojeniu nie wyjawić zbrodni innego. Każdy każdego trzyma w szachu. Spoiwem waszej organizacji jest lęk. Wy nie wierzycie w szlachetność ludzi, wy wierzycie w ludzką podłość. Każdego można skorumpować strachem. A wy wszyscy jesteście skorumpowani. Pesymiści, którzy nie wierzą w człowieka, i zbrodniarze, którzy popełniają zbrodnie doskonałe. Doskonałe, bo wszyscy inni o nich wiedzą; doskonałe, bo nikt o nich nie powie policji. Wasze zbrodnie na zawsze pozostają nieodkryte…
– Dobrze opanowałeś von Mayrhofera…
– Był on dla mnie od dawna drugą Biblią… Pamiętam nawet wszystko, co mówi on o pochodzeniu nazwy waszego bractwa. Ma ona sens grecki, nie Molierowski, i oznacza dokładnie „nieprzyjaciele człowieka”. Ale z pozostałych passusów von Mayrhofera wynika, że jesteście przede wszystkim nieprzyjaciółmi wyrzutków społecznych.
– Dlaczego zabijamy ludzi z marginesu?
– Bo zajmujecie ważne stanowiska w społeczeństwie. Nie zabijacie nikogo z waszego gatunku, nikogo wam podobnego, nie niszczycie ludzi wykształconych i zamożnych, którzy są ostoją społeczeństwa, bo to tak, jakbyście zabijali samych siebie.
– A ty jesteś ostoją społeczeństwa?
– Wiecie, gdzie pracuję…
– Tak… W wymiarze sprawiedliwości… Dlaczego chcesz przystąpić do naszego bractwa?
– Wzajemnie się popieracie, robicie kariery, umożliwiacie sobie zaspokojenie wszelkich potrzeb, choćby były one najbardziej wymyślne i osobliwe. Chcę być bogaty, chcę zrobić karierę, chcę zaspokajać nieskrępowanie potrzeby moje – przełknął ślinę i powiedział to bardzo głośno: – chcę sprzedać duszę diabłu.
Zapadło milczenie. Mizantropi poruszali pod pelerynami rękami i nogami. Niektórzy kręcili się w kółko. Wyglądali jak chór demonów, bezgłośnie wykonujących jakieś taneczne ewolucje. A może to wszystko był sen? Może to tylko mu się zdawało w ciemnościach?
– Są nam potrzebni nowi członkowie, a ludzie muszą wiedzieć, jak z nami nawiązać kontakt zepsutą łaciną – powiedział rozmawiający z nim mizantrop. – Von Mayrhofer nie istnieje i nie istniał. Jeden z nas napisał tę broszurkę. Wielu rzeczy w niej nie ma. Sam nawet nie wiesz, jak trudne jeszcze przed tobą obrzędy inicjacyjne. Sam nie wiesz, kogo ponadto będziesz musiał zabić, jakich obrzydliwości się dopuścić… Ponieważ von Mayrhofer o tym nie pisał, masz prawo teraz się jeszcze wycofać. Możesz powiedzieć „nie”. Wtedy zawiążemy ci oczy i zawieziemy cię z powrotem na cmentarz w Strehlen. Jaka jest twoja odpowiedź?
– Odpowiedź brzmi: „Zanim odpowiem, czy mogę zadać pytanie?”
– Masz prawo do jednego pytania.
– Dziękuję. – Przełknął ślinę, chciało mu się pić. – Przecież policja mogła czytać waszą broszurkę rekrutacyjną. Kto wie, czy nie zastawia pułapek na morderców, którzy chcą być z wami. Wy wszystko o mnie wiecie, ja o was nie wiem nic…
– To nie było pytanie! – tubalny głos zagrzmiał gdzieś pod niskim stropem. – Zadaj pytanie!
– Zadam. Czy jesteście z policji?
Zgasło światło i uchyliły się drzwi, wpuszczając przez moment zimną, zieloną poświatę. Dwóch ludzi wypadło na korytarz. Potem zaległa ciemność. Ktoś go pchnął tak mocno, że usiadł. Ktoś go chwycił za kołnierz i przyciągnął do ściany. W miękkiej ciszy słyszał ich przyśpieszone oddechy. Minęły chyba dwa kwadranse. Czas się dłużył niemiłosiernie. Nagle wszystko nabrało szaleńczego tempa. Stuk drzwi, światło zielone, dwaj ludzie z trumną, snop białego światła, huk trumny padającej na posadzkę.
– Mam tam wejść i odwieziecie mnie z powrotem na cmentarz? – zapytał drżącym głosem, wskazując na trumnę. – Wszystko na nic? Za dużo pytań? Za dużo wątpliwości z mojej strony?
– Nie zmieścisz się tam – powiedział powoli mizantrop – i nie chcesz tam być.
Po tych słowach otworzył wieko trumny. Buchnął smród ludzkich wydzielin i coś się wewnątrz poruszyło. Brodata twarz pokryta wysypką uniosła się nad brzeg skrzyni. Nagle wypadł stamtąd szczur i zniknął w ciemnościach. Mizantrop chwycił głowę za skołtunione włosy. Drugą ręką wyjął z fałd peleryny duży nóż i zaczął powoli podrzynać gardło związanemu człowiekowi.
– Pyszczek, nie uciekaj – wybąkał człowiek przez czerwone pęcherze krwi, które pękały mu na wargach.
– Nadal sądzisz, że jesteśmy z policji? – zapytał mizantrop, wciskając ostrze w chrząstki krtani włóczęgi.
Breslau, czwartek 18 października 1923 roku,
dziesiąta rano
Na cmentarzu parafii Świętego Henryka wokół świeżo wykopanego i zasypanego grobu Hansa Priessla stało niewielu żałobników. Wśród nich było kilka sprzedajnych dziewcząt z kasyna, które nawet pod czarnymi woalkami nie mogły ukryć ironicznych uśmiechów i taksujących zawodowych spojrzeń. Były bardzo uważne i teraz, kiedy wbijały się w zrozpaczoną twarz Eberharda Mocka, i wcześniej – kiedy taksowały zawartość pugilaresu, gdy policjant płacił księdzu za jego smutną posługę. W żałobnika wpatrywał się też pewien stary handlarz, który podczas wojny prowadził punkt rozdziału żywności i dorobił się nadzwyczajnie na tym procederze. Nie spuszczali z niego wzroku również zawodowi kieszonkowcy, których wyróżniały latające nerwowe spojrzenia i wciąż powtarzany ruch – gest dłoni. Wszystkich tych ludzi ciekawiły – oprócz zawartości Mockowego pugilaresu – powody, dla których ten dobrze im znany, brutalny policjant wyglądał dzisiaj jak żałobnik, który stracił najbliższą rodzinę. Wszyscy wiedzieli, że Mocka łączył jakiś rodzaj przyjaźni ze zmarłym, która kazała mu zapłacić za pogrzeb i sobie znanymi sposobami wpłynąć na księdza, aby ten zechciał pochować samobójcę w centrum cmentarza, a nie za jego murem. Nie było to dziwne, że Mock przyszedł na pogrzeb, skoro widzieli go przecież na ślubie Priessla przed rokiem, co – nawiasem mówiąc – pozwoliło im wtedy snuć podejrzenia, że mały kieszonkowiec jest policyjnym szpiclem. Ale musiało ich obu łączyć coś więcej – sądzili – skoro policjant nie był w stanie ukryć łez podczas ceremonii. Może byli krewnymi? To zachowanie Mocka nie uśpiło jednak czujności większości żałobników, których modus vivendi stał w jaskrawej sprzeczności z zawodem płaczącego. Starali się nie patrzeć na przepitą twarz Mocka. Oni, a zwłaszcza sprzedajne kobiety, wiedzieli, że słabość nadwachmistrza może być chwilowa, że niezwykły widok jego zapłakanej twarzy może zwiastować niezwykłe reakcje wobec nich samych. Również te niepożądane.