– Salve regina, mater misericordiae… – śpiewał ksiądz.
Złodzieje i dziwki nie mylili się. W Mocku narastał gniew. To destrukcyjne i nieopanowane uczucie pchało go zwykle do czynów gwałtownych. Wiedząc o tym, zawsze uspokajał się przypominaniem sobie wierszy łacińskich, których wyuczał się na pamięć w wałbrzyskim gimnazjum klasycznym. Często bywało, że kiedy stawał oko w oko z jakimś człowiekiem, który naciągnął jego nerwy, musiał zatrudnić swój mózg dźwięcznymi frazami starożytnych Rzymian, które miały cudowną właściwość wytłumiania i absorbowania agresji. Dzisiaj jednak nie pomogłaby ani Horacjańska Sorakte, ani Wergiliańska leśna fujarka Tytyrusa, ani kościelne inkantacje księdza. Dzisiaj nie chciał się uspokajać. Dzisiaj, gdyby tylko mógł, rzuciłby się do gardła dwóm ludziom. Nie był jednak w stanie tego zrobić, ponieważ ci ludzie siedzieli za kratkami więzienia na Freiburger Strasse. Gdyby nie oni, nie byłoby tej całej uroczystości, a on sam leczyłby zimnym piwem niedyspozycję, jaką zgotował mu wypity wczoraj kieliszek; ten, który był nazywany „o jeden za dużo”, chociaż Mock wiedział doskonale, że tym mianem powinien być określony każdy pierwszy, który trafia do ust pijaka. Ci dwaj ludzie – Schmidtke i Dziallas – pozbawili go tej cudownej łaski porannego klina, zmuszając do uczestnictwa w ponurej ceremonii, do wystawiania się na tępe, bezmyślne spojrzenia dziwek i złodziei, a nade wszystko do przeżywania gryzącej frustracji. Tak, był sfrustrowany, bo nie mógł dopaść dwóch ludzi, którzy zmusili Priessla do samobójstwa. Więzienie na Freiburger Strasse było dla Mocka niedostępne. Mock nie opłakiwał śmierci swojego dawnego informatora, on opłakiwał własną bezsilność.
– Ad te clamamus, exules filii Hevae. Ad te suspiramus gementes et flentes – śpiewał ksiądz.
Mock nie słuchał. Opierał się o karawan i czytał pożegnalny list, jaki mu na początku pogrzebu przekazała zapłakana wdowa, pani Priessl, trzymająca na ręku rocznego chłopczyka, równie zapłakanego, choć z zupełnie innych powodów. Do listu dołączony był mały obrazek, przedstawiający kobiecą postać. „Święta Jadwiga” – napis pod wizerunkiem identyfikował osobę. Mock patrzył tępo, jak krople deszczu rozmazują krótki tekst pożegnania i padają na oblicze śląskiej świętej.
„Szanowny Panie Nadwachmistrzu! Więźniowie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas zhańbili mnie w więzieniu. Błagam pana, niech pan ich zabije. Jak pan to zrobi, mój synek Klaus nigdy się nie dowie, dlaczego się zabiłem. Tylko oni wiedzą. To jest moja ostatnia prośba. Jeśli pan to przyrzeknie, niech pan rzuci ten obrazek na mój grób. Z wyrazami najwyższego szacunku, Pański Hans Priessl”.
Mock otarł kułakiem oczy i spojrzał w szybę karawanu. Zobaczył swoje oblicze. Oczy napuchnięte od łez i alkoholu. Skóra szara i pomarszczona. Jak gotowana wołowina, pomyślał, jestem jak rozgotowane mięso.
– O clemens, o pia, o dulcis Virgo Maria – ksiądz kończył antyfonę.
Mock przełknął ślinę, która była tak gęsta, że z bólem otarła się o suchy przełyk. Kto jest winny tej śmierci? Odpowiedź jest prosta, pomyślał, ja zawiniłem. Priessl nie żyje, bo mnie się nie chciało wyświadczyć mu przysługi. Nie chciało mi się stać w palącym słońcu na trotuarze pod więzieniem i narażać się na wrogie spojrzenia ludzi. On czekał na moje odwiedziny, a ja zostawiłem go samemu sobie. On czekał na moją obietnicę, że zaopiekuję się Luise, a ja w swoim kalendarzu przepisywałem z tygodnia na tydzień termin wizyty w więzieniu. Brzydziła mnie jego woń. Odszedłem w ten ciężki od upału dzień i nie dałem mu nawet szansy, by mógł choć na chwilę opuścić celę i by choć przez moment nie widzieć swoich oprawców. To nie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas byli winni. To ja jestem winny. To ja go zabiłem.
– I zmażę tę winę! – powiedział do księdza, który właśnie rzucał grudę ziemi na trumnę.
On sam nie rzucił grudy ziemi. Wykonał gwałtowny ruch ręką i – ku zgorszeniu duchownego – na skromną trumnę pofrunął kołyszącym się lotem tandetny odpustowy obrazek, jeden z tych, które wypełniają kieszenie księdza, kiedy odwiedza swoich parafian, albo kapelana w areszcie, kiedy niesie pocieszenie, w które nikt nie wierzy. Święta Jadwiga spoczęła na wieku trumny.
Mock odwrócił się i ruszył w stronę cmentarnej bramy. Jeszcze raz spojrzał w szybę karawanu. Jego twarz nie przypominała już gotowanej wołowiny. Teraz była podobna do befsztyka. Bardzo krwistego.
Breslau, czwartek 25 października 1923 roku,
ósma wieczór
Hotel „Warszawski Dwór” przy Antonienstrasse 16 był bardzo dobrze znany Mockowi i ludziom z decernatu IV Potrafili oni scharakteryzować każdy z licznych zacieków na ścianach, znaleźć każdą papierosową dziurę wypaloną w kołdrze lub w materacu, wymienić liczbę obtłuczeń każdej miednicy, w której córy Koryntu obmywały swoje sfatygowane pudenda. Ileż to razy Mock, Smolorz czy Domagalla zaglądali do tego hotelu, aby przyłapać na gorącym uczynku prostytutki uparcie unikające rejestracji! Ileż to razy zaśmiewali się do rozpuku, kiedy jakiś szanowany obywatel, przydybany z dziewczyną z tingel-tangla, usiłował tłumaczyć, że ta pani udzielała mu prywatnych lekcji shimmy!
Nic dziwnego, że Eberhard Mock czuł się w tym przybytku jak u siebie i nie musiał liczyć stopni, które prowadziły do poszczególnych pokojów – nierzadko będących widownią prawdziwych tragedii małżeńskich – lub do znajdujących się na półpiętrach ubikacji, skąd często dochodziły westchnienia ulgi morfinistów. Mock z zamkniętymi oczami trafiłby w każdy zakątek „Warszawskiego Dworu”. Nie mogli tego powiedzieć o sobie jego dwaj towarzysze i taka wiedza nie była im zresztą do niczego potrzebna. Oni wiedzieli jedno. Że mają wykonywać polecenia Mocka, służyć mu informacjami i poskramiać własną ciekawość. Za to mogli liczyć na jego pomoc, czyli przymykanie oczu na ich przemytnicze poczynania. Mock wyświadczał im jeszcze jedną ważną przysługę. Różnymi sposobami przekonywał właścicieli drogich domów publicznych, aby nabywali towary właśnie od firmy prowadzonej przez jego dzisiejszych towarzyszy. Jeden z nich – szczupły, niewysoki i gadatliwy – był mózgiem szmuglerskiego procederu, polegającego na nielegalnym handlu wyrobami luksusowymi. I tak, dzięki jego obrotności, zaopatrywane były – drogą rzeczną i oczywiście bez zbędnego cła – domy towarowe Breslau, Sterana i Berlina w turecki tytoń, etiopską kawę, francuskie koniaki, afgańskie futra, rosyjski kawior i syryjskie perfumy. Część tych dóbr – dzięki protekcji Mocka – trafiała do burdeli dla najbogatszych obywateli wschodniej części „dzikiej i zepsutej Republiki Weimarskiej”. Drugi towarzysz Mocka – potężny, klocowaty niemowa – był obstawą pierwszego, człowiekiem dbającym o cielesną nienaruszalność swojego patrona. Pierwszy nazywał się Cornelius Wirth, drugi – Heinrich Zupitza.
Mock, ciężko sapiąc, wszedł po schodach na czwarte piętro, gdzie były najtańsze pokoje. Stanął przy oknie wychodzącym na wąską ulicę. Zapalił papierosa i strzepnął popiół do flakonu na parapecie.
Obserwował przez chwilę scenkę w kamienicy naprzeciwko. Mężczyzna w kamizelce i w podkoszulku siedział przy stole, na którym stała waza z zupą. Nie jadł jednak, lecz tylko walił pięścią w stół. Po drugiej stronie stołu stał dziesięcioletni może chłopiec, który kulił się w drgawkach, jakby każde uderzenie w blat było bolesnym ciosem. Pewnie przyniósł dziś ze szkoły najgorszą notę. Przy kuchni, w której płonął ogień, stała ze spuszczonym wzrokiem kobieta i wycierała dłonie o fartuch tak często, że pewnie już były one czyste i gładkie jak kafelki pieca. Do chłopca łasił się duży, kudłaty pies, który nie przyjmował do wiadomości szkolnej tragedii. Mock rzucił papierosa i ze złością zauważył, że potoczył się on w szparę między deskami podłogi, skąd za chwilę wystrzelił zakręcony słupek dymu.
– Róbcie to, co wam mówiłem – powiedział cicho do swoich towarzyszy – a ja spróbuję ocalić ten burdel przed pożarem. Szkoda by było, gdyby spłonął. Gdzie by sobie poruchał nasz inspektor sanitarny? W swoim gabinecie w więzieniu? Pokój numer 28. Macie klucz. – Wyciągnął do nich rękę.