– Idziemy – rzekł Wirth do Zupitzy.
Mock najpierw odsunął butem sznurkowy dywan, którego brunatny kolor rozjaśniały tu i ówdzie jasne plamy, wyżarte przez jakieś substancje. Potem ciężko opadł na jedno kolano i dysząc, włożył palec w dziurę pomiędzy rozeschniętymi deskami. Opuszki palców wyczuły żar niedopałka, nie mógł go jednak uchwycić. Jego palce były zbyt grube i krótkie, a złoty sygnet na jednym też nie ułatwiał zadania. Spróbował drugą dłonią i syknął z bólu. Poparzył się. Wstał z kolan, otrzepał spodnie z ziarenek piasku i zrolowanych kłębów kurzu, zdjął melonik i rozpiął palto. Rozwścieczony patrzył na brud za paznokciami, który dostał się tam w czasie jego strażackich działań. Z kieszeni wyjął małe, płaskie skórzane etui, a z niego pilnik do paznokci. Czubek wsunął za paznokieć i wykonał okrągły ruch. Niestety, brud był jakiś tłusty i nie pozwolił się usunąć. Przykleił się do wewnętrznej strony paznokcia. Mock powachlował się melonikiem i długo patrzył na Wirtha i Zupitzę, którzy – wbrew zapowiedzi – wcale nie ruszyli z miejsca i z pewnym rozbawieniem go obserwowali. Z podłogi unosił się coraz gęstszy słup dymu. Mock znał swoich towarzyszy od pięciu lat. Bywało, że ich lubił. Bywało, że uważał ich nawet za swoich przyjaciół. Teraz nie.
– Śmieszy was to, skurwysyny? – powiedział powoli. – No to ja z was się pośmieję. Gasić to, ale już! Możecie się nawet na to odlać. No już! Co powiedziałem?
Obaj spojrzeli na Mocka z niechęcią, lecz zabrali się do roboty. Zupitza wsadził palce między deski i szarpnął mocno. Wirth sięgnął po flakon stojący na oknie, w którym pławiły się w mętnej wodzie gałązki asparagusa, i chlusnął w szparę. Mock wiedział, że taka postawa wobec Wirtha i Zupitzy wzmocni jego autorytet. Ci ludzie byli przecież zwykłymi bandytami, w Amsterdamie i Hamburgu mordującymi tych, którzy nie płacili im haraczu. I pewnie skończyliby na szubienicy, gdyby pewnego dnia nie spotkali na swej drodze Eberharda Mocka, który – bynajmniej nie gratis – okazał im wspaniałomyślność i postanowił ich wykorzystać. Tacy bandyci jak oni niedługo doceniali pomoc i wielkoduszne przysługi. Trzeba im było co chwilę wskazywać ich miejsce i na ich oczach być brutalnym wobec innych. Inaczej w kontaktach pomiędzy nadużywającym swej władzy policjantem a pomagającymi mu przestępcami nic nie działało należycie. Ci bandyci nie znali pojęcia wzajemności.
– Zagasiliście? – zapytał cicho, a oni kiwnęli zgodnie głowami. – No to patrzcie, jak się chwyta w imadło różne kanalie, patrzcie, jak będą błagać i skomleć o litość. A potem zrobią wszystko, co im każę, i będą pokornie prosić o dalsze polecenia. Tylko patrzcie i uczcie się! Klucz!
Wirth, patrząc na mętną kałużę wody z flakonu na podłodze, podał Mockowi klucz. Ten zdjął palto i melonik, rzucił je Zupitzy podszedł do pokoju numer 28 i włożył klucz do dziurki, jak mógł najciszej. Potem już nie był cicho. Gwałtownie przekręcił klucz, kopnął w drzwi i wpadł do środka. Wydał przy tym potężny nieartykułowany ryk, który miał porazić strachem jego ofiary.
Jedno spojrzenie wystarczyło, aby skonstatować, że osiągnął zamierzony cel. Przerażenie rozszerzało oczy kobiety, która skuliła się u wezgłowia i naciągała na siebie pierzynę bez poszwy. Chudy mężczyzna został w ten sposób całkowicie obnażony i wykonał ruch, który dobrze świadczył o jego obyczajności. Obiema dłońmi objął bowiem genitalia i ukrył je przed oczami Mocka. Choć ten w najmniejszym stopniu nie był ciekaw ich widoku, to przyjął ten wstydliwy gest ze zrozumieniem, a nawet z radością. Umożliwił on bowiem dalsze działania. Z dzikim okrzykiem – jak Indianin spadający ze skały na przerażonych osadników – wskoczył na łóżko i oboma kolanami przycisnął mężczyznę do materaca. Zanim ten zdołał strząsnąć z siebie dziewięćdziesięciokilogramowy ciężar, miał już przegub dłoni przykuty do jednego z metalowych prętów wezgłowia.
W kobiecie w tym czasie nastąpiła zmiana. Z lękliwej owieczki zamieniła się w harpię. Rozcapierzyła palce i skierowała je ku twarzy Mocka. Nie udało mu się uniknąć dwóch jej paznokci, które wydarły kawałek naskórka w kąciku oka i za uchem. Zeskoczył z łóżka i ocenił sytuację. Chudy mężczyzna, przykuty kajdankami, szarpał się u wezgłowia, wprawiając w ruch całe łóżko, kobieta zaś – nie przejmując się własną nagością – syczała jak żmija i powoli ruszyła na kolanach w stronę Mocka. Ten poczuł strumyk krwi, który wpływał mu za kołnierz.
– Krew pobrudziła mi kołnierzyk? – zapytał Wirtha.
– Tak… – odparł zapytany.
– Pobrudziłaś mi kołnierzyk, kurwo! – Szczęki Mocka zacisnęły się mocno. – Tak? Tak właśnie zrobiłaś? Wiesz, kurwo, co to znaczy pobrudzić mi kołnierzyk albo powalać błotem moje buty? To znaczy rozzłościć mnie. Bardzo rozzłościć…
Kobieta została nazwana przez Mocka dosadnie, ale chyba nietrafnie. Jak na prostytutkę, była za stara i za brzydka. Miała suche, obwisłe piersi, a zarost podbrzusza rozprzestrzeniał się aż na pachwiny i uda. Pod jej skórą nierównomiernie, jak ziarna piasku, rozkładały się grudki tłuszczu. Obrzydzenie, które Mock poczuł na jej widok, i wściekłość z powodu pobrudzonego sztywnego kołnierzyka nie uśpiły jednak instynktu obronnego, którym się musiał natychmiast wykazać. Kobieta bowiem postanowiła działać inaczej. Nie atakowała już Mocka pazurami. Były jej potrzebne, aby przepędzić napastnika z łóżka. Kiedy już dopięła swego i Mock zeskoczył z posłania, skupiając się na swoim pobrudzonym kołnierzyku, sięgnęła pod prześcieradło i wyjęła mały rewolwer. Nacisnęła spust, kiedy chwycił ją za przedramię. Poczuł, że zapiekła go skóra na łokciu. Szarpnął jej rękę z taką siłą, że poczuł jakiś chrzęst. Zaparł się nogą o krawędź łóżka i wykonał półobrót – jak starożytny dyskobol. Ciało kobiety uderzyło o metalowe szczeble tak mocno, że łóżko się zawaliło. Zapadła cisza. Mock spojrzał na mebel, który przypominał mu teraz jakieś zwierzę o podciętych przednich łapach, potem na leżącą bez ruchu kobietę, a na koniec na przestrzelony rękaw swojej marynarki, którą szył u Leo Nathana z najlepszych bielskich materiałów. Klnąc, podszedł do nieprzytomnej kobiety i pociągnął ją w stronę wezgłowia.
– Leż i nie ruszaj się – powiedział do mężczyzny.
Wirth i Zupitza stali w drzwiach i patrzyli, jak Mock otwiera kajdanki, a następnie przeciąga je przez szczebelki i zaciska na przegubie kobiety. Kochankowie leżeli teraz skuci jedną parą kajdanek. Mock oglądał rozerwany rękaw i ciężko sapał.
– Patrzcie dalej – powiedział wolno, sapiąc w przerwach między wyrazami – zaraz będzie jadł mi z ręki.
Wirth i Zupitza usiedli i zapalili papierosy. Zaniepokojony portier, odwieczny policyjny informator, przybiegł z dołu, spojrzał na rozgardiasz w pokoju, a potem na spoconego Mocka. Ten kiwnął mu uspokajająco głową. Portier wyszedł, a Mock zamknął drzwi i podszedł do mężczyzny, który teraz tylko jedną dłonią zakrywał swoje genitalia.
– Przedstawiam wam, moi drodzy – rzekł donośnie do Wirtha i Zupitzy – pana doktora Theodora Goldmanna, radcę sanitarnego w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Lat trzydzieści, żonaty. Damy, która mu towarzyszy, nie znam. Ale jej wiek mogę określić na plus minus lat pięćdziesiąt. Czytał pan Lukrecjusza, doktorze? – zwrócił się nieoczekiwanie do skutego mężczyzny.
– Nie czytałem – powiedział Goldmann ostrym i stanowczym głosem, jakby użycie jego tytułu przez Mocka dodało mu pewności siebie – a teraz proszę albo mnie rozkuć, albo dać mi coś do okrycia. A nade wszystko gadaj pan, o co tu chodzi i kim pan jest! I skąd pan mnie w ogóle zna?
– Wstyd – uśmiechnął się Mock, usiadł na brzegu łóżka i otworzył papierośnicę – jaki wstyd! Człowiek z wyższym wykształceniem nie zna jednego z najważniejszych filozofów rzymskich… Doprawdy wstyd…
– Nie czytaliśmy go w gimnazjum, a zresztą nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. – Goldmann odmówił przyjęcia papierosa i patrząc na Mocka z wyższością, wrzasnął: – No rozkuj mnie, chamie, ale już!