– Tatusiu – zawołała dziewczynka – czemu jesteś goły? Czemu babcia jest goła?
Doktor Goldmann cicho płakał, kobieta rzucała głową na prawo i lewo, uderzając skrońmi o szczeble wezgłowia, a Wirth i Zupitza wpatrywali się tępo w Smolorza i dziewczynkę, będącą młodszą kopią tej, która usiłowała teraz schować głowę pod pierzynę bez poszwy.
– To się nazywa jedzenie z ręki? – zapytał Wirth, dał znak Zupitzy i obaj opuścili pokój.
Mock uwolnił teściową oraz zięcia i również wyszedł, prowadząc bezwolną i osłupiałą dziewczynkę. Nie chciał swoją obecnością burzyć rodzinnej atmosfery.
Breslau, czwartek 25 października 1923 roku,
dziesiąta wieczór
Obok „Warszawskiego Dworu” było wiele knajp. O jednej z nich Mock nie miał najmniejszego pojęcia, a jednak do niej trafił. Kierowany niezawodnym instynktem poszukiwacza ukojenia, nie pożegnawszy się nawet ze swoimi ludźmi, nacisnął pierwszą lepszą klamkę jakiejś bramy i – zamiast na klatce schodowej – znalazł się w niskim, ciemnym królestwie prostych zachowań i nieskomplikowanych rozmów, gdzie kac nie istnieje. Szarpiąc się z grubą kotarą, która miała nie dopuszczać zimnej i wilgotnej jesieni do ciasnego wnętrza, dławiącego gęstym dymem, doskonale wiedział, że za chwilę zapomni o szantażu w śmierdzącym hoteliku i o pogardliwych spojrzeniach Wirtha i Zupitzy. Po kilku głębokich łykach zapomni o upodleniu radcy sanitarnego, doktora Goldmanna, i o narażeniu jego córki na widok chudych pośladków ojca i rozpaczliwych prób, jakie podejmowała jej babcia, by ukryć się za rzadkimi, śliskimi od tłuszczu włosami. Za chwilę napije się wody z rzeki zapomnienia, którą rozlano do ciemnozielonych zakorkowanych butelek z wytłoczonymi nazwami różnych gorzelni, znanych bardzo dobrze samotnym alkoholowym wędrowcom.
Takim właśnie słowem Mock określił samego siebie, kiedy usiadł przy jedynym wolnym stoliku w korytarzyku prowadzącym na podwórze, gdzie znajdował się pisuar i ustęp. Zamówił u uśmiechniętego kelnera dwie butelki piwa od Haasego i cztery kieliszki wódki czystej, która – jak podsumował usłużny ober – nigdy nie plami honoru ani munduru. Kieliszki ustawił przed sobą w równym rzędzie, odpiął zegarek od kamizelki i położył go na stole. Z czasomierzem przed oczyma chciał udać się w szybką podróż do kraju spirytusowych uniesień. Co kwadrans wypijał kieliszek i zapalał papierosa. W przerwach popijał piwo małymi łykami i przypatrywał się innym gościom lokalu. Z ich oczu i gestów biła tłumiona niechęć. Były – jak sądził – dwa powody tego stanu rzeczy. Albo stali goście nie lubili nikogo obcego w swej knajpie, która – pozbawiona szyldu – była sama w sobie dość tajemniczym lokalem, przeznaczonym chyba dla wybrańców, albo obecne na sali prostytutki już przekazały wszystkim informację, jaki zawód uprawia ten ponury, masywnie zbudowany elegant w marynarce z porwanym rękawem. Mock najpierw pragnął samotności, ale po wypiciu w ciągu dwóch kwadransów setki wódki i jednego piwa naszła go chęć porozmawiania z kimkolwiek. Nie chciał się nikomu zwierzać. Chciał pogawędzić o wybuchu komunistycznego powstania w Hamburgu lub o powołaniu republiki reńskiej w Akwizgranie, bo po prostu znudziło mu się towarzystwo wiklinowego parawanu, który stał koło jego stolika, przesłaniając wyjście na podwórze, skąd zimne powietrze wlatywało mu pod spodnie. Rozejrzał się po korytarzyku i po tej części sali, którą widział. Lampy elektryczne jarzyły się bardzo słabo, nie oświetlając wystarczająco baru.
Nie miały zresztą czego oświetlać. Na pustej półce za ladą widniały tylko trzy zwiędłe róże w blaszanym pudełku po czekoladkach „Frankonia”. Najwidoczniej informacji o trunkach i jadle udzielał personel, składający się z kelnera i barmana, którego tępą mordę i porośnięty gęstą szczeciną łeb Mock skądś znał. Ci dwaj nie stanowili towarzystwa, za jakim tęsknił. Spojrzał na najbliższych sąsiadów i zaczął przysłuchiwać się ich rozmowie. Dwaj mężczyźni w średnim wieku przesunęli meloniki na potylice i wypijali liczne kufle piwa, czym zyskali na moment sympatię Mocka. Zarazem jednak przedmiot ich rozmów zrobił na nim wrażenie wręcz przeciwne. Najpierw bowiem wymieniali uwagi o omnibusach w Breslau, a potem o jakości cementu ze znanej fabryki Gogolin-Gorasdze. Ani wywody jednego z nich, który opowiadał, jak to trudno zapanować nad firmą, w której pracuje ponad dwieście koni, sześćdziesięciu dwóch konduktorów i stu dwóch stangretów, ani zachwyty drugiego nad sypkością śląskiego cementu nie wydały się Mockowi interesujące. Toteż siedział w milczeniu i – bacznie obserwując ruchy wskazówek zegarka – spożywał regularnie – co do sekundy! – wódkę i piwo oraz dostarczał swemu organizmowi kolejnych dawek nikotyny. Jego myśli już nie były przyjazne wobec świata. Koncentrowały się teraz wokół problemu niewykorzystanych szans i jego konsekwencji.
Kiedy minęły trzy kwadranse i szkło stojące przed nim było puste, wstał, schował zegarek do kamizelki i lekko się kołysząc, podszedł do baru. Zamówił kolejne cztery kieliszki wódki czystej i kolejne dwie butelki piwa. Dowiedziawszy się, że jedynym daniem jest w tym lokalu sznycel cielęcy na zimno, zamówił ten specjał, żądając, aby koniecznie posadzono mu nań jajko. Potem wziął klucz do ustępu i udał się w stronę wiklinowego parawanu. Minął go i znalazł się na małym podwórku, na które wychodziły opryskane deszczem i błotem witryny kilku warsztatów rzemieślniczych. Kierując się węchem i przeskakując pamiątkę pozostawioną przez jakiegoś konia, bezbłędnie trafił do ustępu. Otworzył drzwi i poczuł ciężar na swojej szyi. Ciężar był tak wielki, że Mock opadł na kolana. Gdyby nie przeszkody anatomiczne, jego grdyka zostałaby prawie wepchnięta w gardło. Zaczął się krztusić. W ustach poczuł kwas wymiotów. Melonik gdzieś się potoczył. Zdał sobie sprawę, że ktoś wisi mu na karku. A potem oślepiający ból. Wydawało mu się, że słyszy trzask pękającej czaszki. Ostatnie doznanie, jakie pojawiło się w jego umyśle, to była silna irytacja z powodu zabrudzeń na meloniku i podejrzenie, że potoczył się on albo w głąb ustępu, albo w owsiany koński kał na podwórku.
Dziesięć kilometrów na południe od Breslau,
piątek 26 października 1923 roku, druga w nocy
Pojazd sunął szybko po jakichś wyboistych drogach. Z jego gwałtownych przechyłów wywnioskował, że najprawdopodobniej znajduje się w trójkołowym automobilu. Takich dostawczych trójkołowców nie brakowało na ulicach Breslau. Kiedyś nawet sam kierował jednym z nich. Nie był jednak stuprocentowo pewien, czy dobrze rozpoznał maszynę, ponieważ kilka minut wcześniej, zanim się w niej znalazł, stracił wzrokowy kontakt ze światem z powodu szorstkiego filcowego kaptura bez otworów na oczy, jaki spoczywał na jego głowie. Ten ślepy kaptur leżał dziś na ławce w Ostpark o umówionej godzinie jedenastej wieczór, a dołączono do niego dwa polecenia. Oba natychmiast wykonał. Włożył kaptur, powstrzymał się od palenia i cierpliwie czekał. Po długiej chwili ktoś do niego podszedł, ujął pod ramię i bez słowa dokądś poprowadził. Najpierw pod podeszwami butów czuł ziarenka żwiru, a po kilku chwilach – gładkie kamienie jezdni. Ktoś pomógł mu wejść do szoferki. Trzasnęła blacha drzwi. Kierowca poprosił o niezdejmowanie kaptura i ruszył.
Nagle zatrzymali się. Głęboko westchnął. Jechali już długo, a pojazd się kołysał i podskakiwał. Kilkakrotnie zwalniali, a raz nawet się zatrzymali. Nie oczekiwał zatem, że ten najbliższy postój będzie ostatni. Tak jednak było. Silnik zgasł, szofer wysiadł i otworzył drzwi. Wtedy poczuł zapach wilgotnego leśnego powietrza. Ktoś wziął go pod łokieć. Ruszyli. Buty zazgrzytały na żwirze, potem poślizgały się na kamieniach, a w końcu zastukały na deskach podłogi. W nozdrza wciągnął zapach lasu, a potem woń świec. Najpierw było zimno, teraz ogarniało go przyjemne ciepło.
– Zdejmij kaptur – powiedział tubalny głos.
Uczynił to, co mu polecono. W pierwszej chwili pomyślał, że to deja vu. Ludzie w ptasich maskach pochylali się ku sobie i wykonywali różne gesty. Teraz zrozumiał, że nie są to żadne taneczne ewolucje, lecz raczej rodzaj języka migowego. Świece stały na podłodze i pod ścianami, które były wybite ciemnozielonym materiałem. Kontury postaci były zwielokrotnione i rozszerzały się ku górze.